– Wokół Ladislaua mnóstwo ludzi. Dokładnie 24 osoby. Tworzą tak zwane bondi Davida Luiza, czyli grupę najbliższych mu osób, która stawia się na meczach kadry, aby go wspierać. Bondi ma każdy zawodnik Canarinhos. Widzimy rodziny Oscara, Neymara, Paulinho… Ubrani jak zwykli najwierniejsi kibice. Wymalowani, w kanarkowych koszulkach z pięcioma gwiazdkami na piersi. W naszym bondi wszystkie z osobistą dedykacją od Davida. Na koszulce Marinho syn napisał: Kocham Cię tato, dziękuję za wszystko. W hotelowym lobby, w otoczeniu innych pamiątek, plakatów i banerów z wypisanymi hasłami na cześć środkowego obrońcy, długo rozmawiamy z jego najbliższym przyjacielem Rodrigo Gimenezem, który razem z Luizem mieszka w londyńskiej dzielnicy Putney – pisze dziennikarz Przeglądu Sportowego w swojej korespondencji z Brazylii. Rozmowa z członkami rodziny Davida Luiza to jeden z najciekawszych materiałów w prasie. By się o tym przekonać, zwyczajowo, zapraszamy na nasz przegląd.
FAKT
W poniedziałkowym numerze praktycznie tylko mundial. Wyjątek stanowi Dawid Janczyk i od tego zaczynamy. W weekend obchodził (choć to nie jest całkiem odpowiednie słowo) szczególną rocznicę.
W sobotę minęło siedem lat od historycznego zwycięstwa nad Brazylią podczas mistrzostw świata do lat 20. Podczas, gdy rywale z tamtego meczu, czyli Marcelo (26 l.) i Jo (27 l.) grali z Chile, Dawid Janczyk (27 l.) świętował siódmą rocznicę wygranej z wysokości ławki rezerwowych podczas sparingu Piasta Gliwice ze Śląskiem Wrocław (1:3). Był 28 czerwca 2007 roku. Polacy wygrali z rówieśnikami z Brazylii 1:0, a największe słowa pochwały zebrał Dawid Janczyk. To był jego turniej podczas, którego strzelił trzy gole. Tyle samo, co Angel di Maria (26 l.) i więcej od Edisona Cavaniego (27 l.). Polak został ogłoszony jedną z największych nadziei futbolu, a dwa miesiące po powrocie z młodzieżowego mundialu trafił za 4,2 miliona euro do CSKA Moskwa. Dziś Janczyk nie przypomina sportowca. W sobotę otyły napastnik był w kadrze Piasta na sparing ze Śląskiem, ale nie wszedł na boisko. Po ostatnim gwizdku nawet nie wziął prysznica i skrył się przed dziennikarzami w autobusie. Kiedyś miał w zwyczaju uciekać takim obrońcom jak Marcelo, dziś ucieka przed pytaniami mediów. Ciekawostek, generalnie, brak.
Dalej już wyłącznie tematyka mistrzostw. Brazylia musi się zmienić – przekonuje Avram Grant w rozmowie z Tomaszem Włodarczykiem. W tekście kilka jego wypowiedzi. Cytujemy:
Kto napisał scenariusz tego meczu? To musiał być ktoś szalony. Cała Brazylia, a przede wszystkim trener Luiz Felipe Scolari, nie chciałaby przeżywać jeszcze jednej takiej męki. W sobotę piłkarze Felipao zeszli z szalonego rollercoastera, na który wsadziło ich Chile. Selekcjoner ma przed ćwierćfinałem z rewelacyjną Kolumbią mnóstwo do przemyślenia i poprawienia. Brazylia w Belo Horionte kilka razy wracała z dalekiej podróży. Szczególnie w dogrywce była kilka centymetrów od odpadnięcia z turnieju, kiedy piłka po silnym strzale Pinilli uderzyła w poprzeczkę. Los uśmiechnął się do gospodarzy. Wygrali serię rzutów karnych dzięki kapitalnej postawie niechcianego w kadrze przez niektórych Brazylijczyków staruszka Julio Cesara. Nestor wśród brazylijskich żółtodziobów właśnie doświadczeniem błysnął wtedy, kiedy wszyscy go o to błagali. Nic dziwnego, że po trybunach długo niosło się głośne Ave Cesar. 35-latek uratował mundial. Uratował przed Mineirazo, jak ładnie ujął to na konferencji prasowej trener walecznego Chile, Jorge Sampaoli. W nawiązaniu do porażki Brazylii w 1950 roku na Maracanie z Urugwajem – znanego w Ameryce Południowej bardziej jako Maracanazo. To była tragedia narodowa.
Następnie: Zabójcza końcówka Robbena i spółki. Tekst pisany sprzed telewizora. Mamy wrażenie, że wiemy już wszystko o tym meczu, więc idziemy dalej. Do serii zapowiedzi najbliższych wydarzeń. Barbara Bardadyn rozmawia z Jacksonem Martinezem. Kolumbia idzie… po złoto.
Bardziej martwi was Neymar czy Brazylia jako drużyna?
– Brazylia, to oczywiste. Neymar jest piłkarzem wyjątkowym, nikt nie może temu zaprzeczyć, ale jednocześnie jest on piłkarzem, który zależy od kolegów. Będziemy więc przygotowywać się do tego meczu, myśląc o rywalu jako o drużynie, a nie jednym rywalu.
Na co was stać na tym mundialu?
– Myślę, że nasza drużyna nie ma żadnych limitów i możemy zajść daleko, chociaż zdaję sobie sprawę, że musimy poprawić jeszcze wiele rzeczy i mamy na to niewiele czasu. Jednak ważne jest to, że przyjechaliśmy tu pełni nadziei i marzeń by dokonać czegoś wielkiego.
Nudne bla, bla, bla. Co jeszcze? Algieria czeka na zemstę.
W 1982 roku za sprawą zmowy reprezentacji Niemiec i Austrii zespół Algierii został wyeliminowany z mundialu w Hiszpanii. Teraz po 32 latach Lisy Pustyni mają okazję do rewanżu. To gangsterzy, a nie sportowcy – tak określił uczestników meczu RFN – Austria były wicemistrz świata z 1966 r., Niemiec Willi Schulz (76 l.). Spotkanie rozegrane na mundialu w Hiszpanii w 1982 roku zakończyło się zwycięstwem naszych obecnych zachodnich sąsiadów 1:0, czyli wynikiem, który promował awansem z grupy obie kadry, a eliminował rewelację turnieju Algierię. Wcześniej Lisy Pustyni w pierwszym meczu mundialu wygrały z Niemcami 2:1. – Jeden z nich stwierdził, że wyjdą na boisko z cygarami w ustach, a i tak zwyciężą – wspomina ówczesny reprezentant Algierii Chaabane Merzekane (55 l.). Z kolei selekcjoner przegranego zespołu Jupp Derwall (†80 l.) powiedział, że nie pokazywał swoim zawodnikom nagrań z występami rywali, bo ci zabiliby go śmiechem. Potem Algieria uległa Austrii 0:2, ale wygrała z Chile 3:2, i dzięki temu miała wielkie szanse, by zostać pierwszą w historii reprezentacją z Afryki, która wyszła z grupy na mistrzostwach świata. Warunek był jeden – RFN nie może ograć Austrii jedną lub dwiema bramkami. Koniec końców spotkanie jednym golem wygrali Niemcy, ale gołym okiem było widać, że żadna ze stron nie chciała sobie zrobić krzywdy. Ich celem było wyrzucenie z turnieju Algierii. Teraz w 1/8 finału mundialu w Brazylii Lisy Pustyni mają okazję do wzięcia rewanżu za tamtą ustawkę.
Nie jest to pasjonujący numer. Zastanawiamy się, co tu jeszcze zacytować. Może o problemie muzułmańskich piłkarzy? Zaczyna się okres ramadanu. Czy faktycznie jest problemem?
Francja, Niemcy, Nigeria, Szwajcaria, Belgia i przede wszystkim Algieria – sztaby medyczne i szkoleniowiec tych drużyn mogą mieć kłopot. Zaczął się bowiem ramadan. W tym czasie od świtu do zmierzchu muzułmanie nie mogą jeść ani pić, uprawiać seksu, korzystać z używek ani nawet przeklinać. O ile brak igraszek miłosnych, bluzgów, a już zwłaszcza alkoholu czy papierosów na pewno piłkarzom nie zaszkodzi (inna sprawa, że trunków muzułmanie nie mogą spożywać także w „normalne” dni), ale nieprzyjmowanie posiłków i napojów przez 11 godzin (we wschodniej Brazylii słońce wschodzi o 6.45, a zachodzi o 17.45) może mieć negatywny wpływ na ich formę fizyczną. A i tak muzułmanie powinni się cieszyć, że mundial jest rozgrywany na południowej półkuli, a nie północnej części globu, gdzie dzień trwa 16-17 godzin. W tym roku wyznawcy islamu, którzy w zdecydowanej większości żyją w krajach położonych powyżej równika, mają wyjątkowego pecha. Czerwiec to najgorszy miesiąc na ramadan, który co roku wypada w innym terminie. Nie dość, że dni są najdłuższe, to dokuczają im wtedy wielkie upały, bo przecież większość z nich nie mieszka w Skandynawii czy północnej Kanadzie. Ale wracajmy do mundialu. Kluczowe w tej kwestii jest pytanie, czy tak długie powstrzymywanie się od jedzenia i picia, zwłaszcza podczas upałów jest szkodliwie dla sportowców. Zdania w tej kwestii są podzielone. – Badania pokazują, że ludzie tracą mięśnie podczas ramadanu, choć dzieje się to głównie w jego wczesnym etapie – powiedziała Reutersowi Emma Gardner, specjalistka ds. odżywania Angielskiego Instytutu Sportu.
RZECZPOSPOLITA
Mamy do zacytowania kilka mundialowych tekstów. Co by było, gdyby Brazylia przegrała z Chile w rzutach karnych? – zastanawia się Stefan Szczepłek. Do jakich dochodzi wniosków?
Odpowiedź A: trener Luiz Felipe Scolari i prezydent Dilma Rousseff podaliby się do dymisji. B: Scolari zmuszony by został do emigracji, a zawodnicy (z wyjątkiem Neymara) zostaliby napiętnowani do końca życia. C: Kilku kibiców brazylijskich popełniłoby samobójstwo. D: W Brazylii zanotowano by znaczny spadek zainteresowania mundialem, co odbiłoby się niekorzystnie na sytuacji gospodarczej tego kraju. Byłoby na pewno jeszcze kilka innych zjawisk, które mógłbym wymyślać jako dziennikarz z wyobraźnią, ale nie o to chodzi. To, co napisałem nie jest efektem wyobraźni. Tak już było i to dwukrotnie. W roku 1950, kiedy Brazylia przegrała decydujący mecz z Urugwajem na Maracanie, i w 1966, kiedy jako mistrz świata wróciła z Anglii po pierwszej rundzie. Wtedy trener Feola, który zdobył pierwszy Puchar Świata dla Brazylii, musiał szukać schronienia w Chile, a na Pelego tylko dlatego nie spadł grad złości, że kibice widzieli, jak poniewierają nim obrońcy. Porównania ze Scolarim i Neymarem narzucają się same. Brazylia jest w szczególnej sytuacji. Mundialu na swoich stadionach nie może nie wygrać. Ale przegra, jeśli nic się w drużynie nie zmieni. A może się nie zmienić, bo to nie jest jedenastka marzeń. Z czterech meczów Canarinhos wygrali tylko dwa. Nigdy te reprezentacje Brazylii, które zdobywały tytuł mistrza, nie rozpoczynały mundiali tak słabo. Podczas pięciu turniejów zakończonych pierwszym miejscem Brazylia rozegrała 33 mecze. Wygrała 29, cztery zakończyły się remisem, ani jeden porażką. Tylko raz, w roku 1994, po remisie w fazie grupowej ze Szwecją, Brazylia zremisowała też w finale, ale wtedy wygrała z Włochami w rzutach karnych. To znaczy – nie tyle Brazylia wygrała, ile Włochy przegrały.
Dzieciak z licencją na strzelanie – to tekst o jednej z gwiazd turnieju, liderze kolumbijskiej kadry Jamesie Rodriguezie. Wszystko było już wczoraj na Weszło.
Rodriguez miłość do futbolu odziedziczył po ojcu, Wilson James też kopał piłkę, ale nie był stworzony do życia z jedną kobietą. Zostawił rodzinę, opiekę nad synem powierzył jego ojcu chrzestnemu. Chłopak trafił do akademii Tolimense, ale przepustką do kariery był dla niego dziecięcy turniej Pony Futbol, transmitowany przez kolumbijską telewizję. W 2004 roku wybrano go na najlepszego gracza, a jego bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego można wciąż obejrzeć w internecie. Tam jego talent dostrzegł szef klubu Envigado, gangster Gustavo Adolfo Upegui Lopez. Debiutu Rodrigueza w drugiej lidze nie zobaczył, krótko po wyjściu z więzienia zastrzelono go na jednej z ulic Medellin. James zagrał w 30 meczach, zdobył dziewięć goli i po sezonie przeniósł się do Argentyny. W Banfield porównywano go do Cristiano Ronaldo, nie tylko ze względu na podobną fryzurę. Sięgnął z zespołem po tytuł, nie mówiono o nim inaczej niż James Bond (według jednej z wersji to po agencie 007 zyskał swoje imię). Do Europy sprowadził go Andre-Villas Boas, w Portugalii był odkryciem. Wpadł w oko Aleksowi Fergusonowi. Szkot powtarzał, że to chłopak, który potrafi odwrócić losy spotkania. Dojrzewał szybko, również poza boiskiem. Miał niecałe 20 lat, gdy wziął ślub z siatkarką Danielą Ospiną, siostrą kolegi z kadry, dziś pierwszego bramkarza Kolumbii Davida. W tym samym roku wygrał z młodzieżową reprezentacją międzynarodowy turniej w Tulonie (finałowe zwycięstwo nad Francją po rzutach karnych) i trafił do kadry seniorskiej. Debiut z Boliwią miał bardzo udany: został piłkarzem meczu. W klubie częściej asystuje, niż strzela. W reprezentacji było do niedawna podobnie. Ale trener Jose Pekerman pod nieobecność kontuzjowanego Radamela Falcao postanowił wykorzystać jego wszechstronność i dał mu na mistrzostwach w Brazylii więcej swobody. Rodriguez wyszedł z cienia Falcao, odwdzięczył się już pięcioma golami.
Stefan Szczepłek napisał też sprawozdanie z meczu Holendrów, ale tego przytaczać nie będziemy. Ciekawszy temat brzmi: futbol i ramadan. Potraktowany obszerniej niż w Fakcie.
W kadrze algierskiej trudno wyobrazić sobie kłótnie o pieniądze, jak w kameruńskiej, ghańskiej czy tej z Wybrzeża Kości Słoniowej. Piłkarze Vahida Halilhodzicia uważanego za trenerskiego dyktatora – jakkolwiek anachronicznie by to brzmiało – grają dla ojczyzny. Nie ma też mowy o tym, by jedna gwiazda znaczyła więcej niż inni zawodnicy. Casus Samuela Eto’o i Didiera Drogby w przypadku tego zespołu odpada. – Grać dla Algierii to jest coś wyjątkowego. Kiedy wchodzimy na boisko w narodowej koszulce, kiedy słyszmy hymn narodowy, zmieniamy się. To coś, co nam służy. Tak będziemy grać w poniedziałek, z taką samą dumą i wolą. To nasz podstawowy atut – wyznaje Djamel Mesbah, lewy obrońca występujący w Livorno. Historia to oczywiście wspomnienie z Gijon, ale niekoniecznie meczu z Niemcami. Algieria w Hiszpanii nie awansowała dalej. W ostatnim grupowym meczu Niemcy z Austriakami zagrali tak, żeby osiągnąć wynik, który da im awans. „Wstyd z Gijon” to najbardziej delikatne określenie germańskiego układu. – Tak czy inaczej to dobra okazja, żeby powtórzyć tę historię – mówi Assad. – Myślę, że nawet 32 lata później Niemcy są zmotywowani, ta porażka w nich tkwi. Wierzę, że nasi chłopcy, którzy są teraz po drugiej stronie Atlantyku, mogą zdziałać to samo co my – twierdzi wielka gwiazda tamtej drużyny Rabah Madjer, później piłkarz Racingu Paryż i FC Porto, z którym zdobył Puchar Europy. O ile jednak team spirit i dawne wspomnienia Algierczykom mogą sprzyjać, o tyle religia niekoniecznie. Mecz z Niemcami odbędzie się w pełni ramadanu. Po remisie z Rosją, który zapewnił Lwom Pustyni awans, trener Vahid Halilhodzić zakazał piłkarzom udzielania odpowiedzi na pytania związane z tą delikatną kwestią. A w sobotę w ośrodku treningowym w Sorocabie, gdzie przebywają Algierczycy, niemieccy dziennikarze nie mieli innych pytań, tak jakby w ramadanie upatrywali swojej szansy. Ukazujący się w Algierze dziennik „Liberté” wyjaśnił, że w prawie islamskim istnieje odstępstwo od religijnego postu. Następuje to wtedy, kiedy wyznawcy podróżują, a ten warunek piłkarze spełniają. Algierska federacja piłkarska specjalnie wynajęła imama. Co jednak odpowiedział, nie wiadomo. „To jest sprawa osobista każdego piłkarza, dlatego nie będziemy nikomu jej wyjaśniać” – komunikat federacji niczego nie tłumaczy.
Na koniec “Koguty przeciw Orłom”. Dziś Francja gra z Nigerią.
15 z 23 Francuzów występuje w klubach zagranicznych i to oni mają największy wpływ na dyspozycję kadry. Bramkarz Hugo Lloris gra w Tottenhamie, stoperami są Raphael Varane (Real) i Mamadou Sakho (Liverpool), boczni obrońcy to Patrice Evra (Manchester Utd.) i Bacary Sagna (Arsenal). Pomocnika Juventusu 21-letniego Paula Pogbę kreowano na odkrycie mistrzostw. Jeszcze nie spełnił pokładanych w nim nadziei, chociaż trudno powiedzieć, że gra źle. Nigeria jest jednym z dwóch afrykańskich krajów, które mają swoją reprezentację w drugiej rundzie (obok Algierii). Gra przeciętnie, ale ma szczęście. Zaczęła słabo, od bezbramkowego remisu z Iranem. Bośnię i Hercegowinę pokonała 1:0, bo sędzia nie uznał prawidłowego gola Edina Dżeko. Z najlepszej strony pokazała się dopiero w trzecim, najtrudniejszym spotkaniu. Nigeryjczycy poszli z Argentyńczykami na wymianę ciosów, co wprawdzie skończyło się porażką 2:3, ale pokazało ich możliwości. Nigeria najlepsza jest wtedy, kiedy atakuje. Dwa gole Argentynie wbił napastnik CSKA Moskwa Ahmed Musa. Dobrzy są pomocnicy: Victor Moses (Chelsea) i Ramon Azeez (Almeria). Potężnego napastnika Fenerbahce Emmanuela Emenike trudno zatrzymać. Grą kieruje John Obi Mikel (Chelsea). Świetnie broni Vincent Enyama z Lille. Powody są dwa: ma duży talent i sporo okazji, żeby go pokazać. Obrona Nigerii jest najsłabszą formacją drużyny. W meczu otwierającym mundial w Korei i Japonii (2002) Francja jako mistrz świata przegrała z Senegalem, złożonym z zawodników występujących w lidze francuskiej i zaliczanych do drugiej kategorii. W dodatku Senegal prowadził Francuz Bruno Metsu. Od tamtej pory Francuzi chyba już wiedzą, że lekceważyć nie można nikogo, reprezentacji afrykańskiej zaś zwłaszcza.
GAZETA WYBORCZA
Skoro poniedziałek to i w Wyborczej sporo czytania o mistrzostwach. Na start wdzięczny, poruszany już parę razy temat. Między Escobarami a Macondo. Czy Kolumbia wygra ze stereotypami?
Andrés Escobar nie zginął dlatego, że strzelił samobójczego gola. Andrés Escobar zginął, bo odpyskował na temat tego gola. W złym czasie, złym miejscu i nieodpowiedniej osobie. Zaczepił go gangster w jednym z lokali w Medellin, piłkarz nie wytrzymał. Ochroniarze gangstera też nie wytrzymali. Poszło akurat o bramkę, przez którą Kolumbia odpadła z mundialu już w rundzie grupowej, choć czuła się mistrzem świata. Mogło pójść o co innego. Ponury kolumbijski żart z tamtych czasów mówił o zastrzeleniu jako śmierci naturalnej, w każdym razie bardziej naturalnej niż ze starości albo choroby. Gdy Kolumbia dziewięć miesięcy przed tamtym mundialem wygrała w Argentynie 5:0 i uwierzyła, że w USA ogra ich wszystkich, przy świętowaniu zginęło 76 osób. Futbol trzyma się innej wersji odejścia Escobara – z ręki fanatycznego kibica. Jako ostatniego punktu mundialowego dramatu najzdolniejszego pokolenia kolumbijskich piłkarzy: Carlosa Valderramy, Freddy’ego Rincóna, Faustino Asprilli. Nie ma co ukrywać, ta wersja pasowała jak ulał. Tamten mundial miał być wielki dla kolumbijskiej reprezentacji, a skończył się klęską. Trwała rzeź między gangami i państwem po zabójstwie Pablo Escobara, a futbol był z gangami zrośnięty. Nie tylko dlatego, że w kolumbijskiej bramce stawał przez lata ulubieniec mafijnych bossów, czasem ich łącznik René Higuita. Wyszedł z więzienia niedługo przed mundialem 1994, gdy wszystko było wtedy w Kolumbii “narko”. A przede wszystkim futbol. Już w 1983 r. minister sprawiedliwości ostrzegał, że gangi wrastają w dwie najważniejsze dla Kolumbii sfery: politykę i futbol. Rok później został zabity przez cyngli Escobara. Do 1990 r., gdy Kolumbia wróciła na mundial po 24 latach przerwy, były trzy-cztery kluby, o których wszyscy wiedzieli, że po prostu do mafii należą, a Pablo Escobar fundował dzielnicom nędzy oświetlone boiska. Gangsterom chodziło nawet po głowie, by znów było w Kolumbii jak na przełomie lat 40. i 50. Kiedy grupa szemranych biznesmenów postanowiła tam stworzyć najlepszą ligę świata, piłkarskie Eldorado, i zawodników po prostu kradła z innych krajów, kusząc ich królewskimi pensjami, zupełnie się nie przejmując przepisami FIFA – skusił się m.in. Alfredo Di Stéfano. Ale kupili też sobie sędziów z Anglii, by zapanowali nad meczami, bo bywało gorąco.
Redaktor Wilkowicz, jak zawsze, na poziomie. Ten sam autor pisze o tym, jak holenderska pomarańcza nie dała się wycisnąć Meksykowi, ale odchodząc od tekstów stricte pomeczowych, skupimy się na artykule Michała Okońskiego: na mundialu nadchodzi czas bramkarzy.
Laureat literackiego Nobla Albert Camus też był, jak wiadomo, bramkarzem. “Szybko się nauczyłem, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś się jej spodziewał” – mówił o swoich doświadczeniach piłkarskich (życiowych?) w wywiadzie dla “France Football”. A namierzony przez dziennikarzy podczas jednego z meczów paryskiego Racingu, już po Noblu, gorąco bronił popełniającego błędy bramkarza gospodarzy. “Nie powinniśmy go obwiniać – mówił. – Dopiero gdy sam staniesz pośrodku lasu, uświadamiasz sobie, jakie to trudne”. Być może stąd właśnie bierze się solidarność bramkarzy i wynikający z niej list Chilaverta do Casillasa. Każdy z nich wie, co to znaczy stać samemu au milieu de bois , w środku lasu, i być wystawionym na ataki drapieżników z każdej właściwie strony. “Z pewnością żaden sportowiec z taką regularnością nie mierzy się z arbitralnością losu co bramkarz. Rykoszet, kozioł, powiew wiatru, zła ocena sytuacji i wszystko inne, z czym musi się zmagać, a czego nie doświadczają inni gracze” – pisze Wilson. Dawny bramkarz hokejowy Ken Dryden dodaje w książce “The Game” zarówno przejmujący opis lęku przed krążkiem, jak i bolesną refleksję na temat tego, że każda obrona jest ulotna, podlega zapomnieniu, a każdą bramkę, nawet zdobytą w meczu przegranym, zapisuje się w oficjalnych statystykach. Bramkarze wiedzą, że kiedy przydarzy im się błąd, zostaną ośmieszeni, a uwielbiający ich tłum się odwróci. Przypadki takie jak z Liverpoolu, gdzie Jerzy Dudek po serii błędów został przywitany przez kolegów T-shirtami z hasłem: “You’ll never walk alone”, pozostają odosobnione. Bramkarskie depresje – z najgłośniejszą, zakończoną samobójstwem Roberta Enkego – zasługują na oddzielną opowieść.
Mistrzostwa, jak co poniedziałek, komentuje Wojciech Kuczok. – Jestem dużym chłopcem, nie dociera do mnie taka pogadanka wychowawcza: drodzy piłkarze, stosujcie tradycyjne chamstwo, gryźć nie wolno. Suárez pozostanie wielkim piłkarzem, FIFA pozostanie organizacją mafijną – pisze.
Drakońska kara dla Luisa Suáreza napawa mnie trwogą. To jest biurokratyczny zamach na psychikę zawodnika, wyrok na złamanie kariery, jakiś nieznośny odwet, akt dalece bardziej agresywny niż jego kłapnięcie zębami w polu karnym Włochów. Skoro można oficjalnie na jednego z najlepszych napastników świata nałożyć czteromiesięczny zakaz stadionowy – nie za brutalny faul, nie za aferę korupcyjną, nie za dopingową recydywę, lecz za skłonność do “niepoczytalnej zgryźliwości”, uwierzę, że wszystko jest możliwe. Także to, że dokument CONOP 8888, czyli przygotowany przez Departament Obrony USA plan ratunkowy na wypadek ataku zombi, jest śmiertelnie poważnym symptomem nadchodzącej apokalipsy. FIFA w porozumieniu z Pentagonem postanowiła działać stanowczo. Mundial miał odwracać uwagę ludzkości od tego, że hordy zombi zaczęły apokalipsę, a tu jeden z idoli okazał się już zarażony i na oczach milionów ugryzł rywala. Doniesienia o tym, że Luis Suárez należy do mniej groźnej, wegetariańskiej odmiany zombi, zadowalającej się gryzieniem trawy, okazały się trefnym raportem. Nie da się już przed nikim ukryć faktu, że świat jest u progu zagłady. A już na poważnie – ani sommelierski zamach stanu, ani moherowy piknik na golgocie nie przeraziły mnie tak bardzo poziomem absurdu i hipokryzji jak fakt, że międzynarodowa federacja wypowiedziała jednemu człowiekowi wojnę o to, że nie może się uporać z natręctwem. Wierzę, że Suárez ma problem psychiczny: od dziecka był wyszydzany z powodu wystających zębów, to się chłopak instynktownie odgryza. Nie wierzę, że można szczerze odczytać jego faul jako zachowanie haniebnie złośliwe, niemoralne, uderzające w dobro futbolu, czy co tam jeszcze. Nie wierzę, że boiskowy zakapior Chiellini, który podczas meczu z Urugwajczykami grał rolę Hioba, cierpiąc wniebogłosy po każdym kontakcie z rywalem, aż tak wzruszył włodarzy światowego futbolu swoim obnażonym ramieniem. Pokazywał ślad po ugryzieniu, jakby chciał prosić o surowicę, jakby go żmija pokąsała; zaraz się zaczęła histeria mediów. Czy wszyscy zwariowali?
Na koniec rzucamy okiem na stołeczną GW. W niej reportaż o Legii. Tyle że nie tej, która od razu przychodzi wam do głowy. Autor wybrał się do Osieka, malutkiej gminy pod Brodnicą, gdzie na boisku między kościołem, starym magazynem a polem truskawek mecze rozgrywa B-klasowa Legia.
– Pierwsze trzy sezony spędziliśmy na bocznej murawie Sparty Brodnica – opowiada Wolfram. – To było dość nietypowe boisko, bo między boczną linią pola karnego, a autem był tylko metr. Ale nie mieliśmy innego wyjścia. Planowaliśmy wybudować boisko w Osieku, ale ówczesna pani wójt robiła wszystko, by nas zniechęcić. W miejscu, gdzie zaplanowaliśmy zrobić plac do gry, ona wywoziła gruz z okolicznej budowy – tłumaczy. W końcu się jednak udało. Legia wyznaczyła swoje boisko – naprzeciw osieckiego kościoła, między starym magazynem, a polem truskawek. – Komisarz, który przyjechał je zatwierdzać, śmiał się, że możemy na nim rozgrywać mecze Ligi Mistrzów, bo jest pełnowymiarowe. To nasz atut, u siebie jeszcze nie przegraliśmy – chwali się Wolfram. W lidze Legia początkowo grała tylko miejscowymi. Ale z czasem drużyna zaczęła radzić sobie coraz lepiej, namieszała w lidze i przyszedł czas na pierwsze transfery z okolicznych klubów. – Doszło do nas kilku chłopaków z Brodnicy, a za Piotra Lizińskiego z Dortomu Górzno zapłaciliśmy nawet 2,1 tys. zł. Śmiejemy się, że to najdroższy transfer w historii klubu. Niedawno przyszedł do nas chłopak, który powiedział, że nie chce pieniędzy, ale chce, byśmy pomogli mu znaleźć pracę. I tak zyskaliśmy świetnego pomocnika – opowiada Wolfram. Paru graczy też jednak odeszło. M.in. do należącego do lokalnego potentata Rolko Konojady, który właśnie awansował do czwartej ligi. – Moim zdaniem, gdy grali w niższych ligach, to psuli lokalny rynek – uważa dyrektor Legii. – Płacili chłopakom drobne sumy i zachęcali do przejścia. Nasz najlepszy zawodnik chciał tam odejść, zaparłem się jednak, że za darmo go nie oddam. I udało się, skasowaliśmy za niego tysiąc złotych. Kupiliśmy dresy i parę piłek. Z finansami w Legii jednak krucho. – Ile myśmy włożyli w to pieniędzy – wzdycha Wolfram. – Na samym początku chłopaki zrzucali się na sędziów, na mecze dojeżdżaliśmy na własną rękę. Moja mama do dziś pierze po meczach stroje. Dla oszczędności – tłumaczy.
SUPER EXPRESS
Podstawą sportu (zwłaszcza piłki nożnej) w Super Expressie zwykle są rozmowy i dziś nie jest inaczej. Rzecz w tym, że rozmówca – a jest nim legenda nigeryjskiej piłki Sunday Oliseh, zupełnie odlatuje. Nigeria będzie mistrzem świata – przekonuje.
Z czym kojarzy ci się polski futbol?
– Jako dzieciak podziwiałem polską reprezentację na mistrzostwach świata w Hiszpanii. Boniek, Lato, Szarmach – to byli wspaniali piłkarze. Mój tata opowiadał, że geniuszem był Deyna. Podobno umiał podawać tak jak nikt inny na świecie. Z kolei Boniek to żywa legenda Juventusu. Gdy tam przyszedłem, oglądałem wideo z jego golami i podaniami do Platiniego. Artysta! Moją drugą ojczyzną jest Belgia, a tam nazwiska Lubańskiego i Laty wymawia się z szacunkiem. W ostatnim czasie wielką postacią był Marcin Wasilewski, twardziel jakich mało.
Jak oceniasz brazylijski mundial?
– Rewelacyjny! Tyle goli, wspaniałych meczów i fantastycznych kibiców jeszcze w historii nie było. Brazylia zapomniała na moment o swoich problemach, trwa karnawał. Ludziom to się należało, radość ich rozpiera. Nie miałem pretensji, że po zwycięstwie nad Chile strzelano pod moim oknem do późnej nocy. Tak ma być na mistrzostwach. Radość, a nie smutek.
Szanse Nigerii?
– Będziemy mistrzem świata. Jeśli nie teraz, to za 4 albo 8 lat. Nigeria jest krajem ogromnych możliwości, także w sporcie. Bycie profesjonalnym piłkarzem to marzenie każdego chłopca w moim kraju. Nie siedzą godzinami przy komputerze jak wielu młodych Europejczyków. W Belgii trzeba dzieciaka namawiać do treningu, w Nigerii tuż po szkole wszyscy pędzą na boiska.
Ave Cesar. Julio Cesar bohaterem Brazylii.
Brazylia była kilkanaście centymetrów od katastrofy, bo strzał Chilijczyka Pinilli w poprzeczkę w ostatniej minucie dogrywki mógł wyrzucić ją z mundialu. Ostatecznie zdołała się wybronić, a nowym bohaterem narodowym został bramkarz Julio Cesar (35 l.). “Ave Cesar” – bądź pozdrowiony Cezarze – tak mówią do niego od soboty brazylijscy kibice. Na co dzień gra w kanadyjskim klubie Toronto FC, występującym w amerykańskiej MLS, co też świadczy o tym, że do emerytury ma już blisko. W sobotę golkiper “Canarinhos” przypomniał sobie jednak najlepsze czasy, a dokładnie 2004 rok, kiedy Brazylia wygrała finał Copa America z Argentyną w rzutach karnych, których bohaterem był właśnie Cesar. Dzięki popisowi z Chile został dziesiątym bramkarzem w historii, któremu udało się obronić co najmniej dwa karne w mundialowym meczu. Rekordzistą jest Portugalczyk Ricardo, który zatrzymał aż trzy uderzenia Anglików.
Nie jest to tekst, któremu warto poświęcić uwagę. Podobnie jest zresztą z kolejnym – o cudownym dziecku kolumbijskiej piłki. Nie cytujemy. Przechodzimy dalej. Słabo
PRZEGLĄD SPORTOWY
Okładka Przeglądu prezentuje się następująco.
Na początek korespondencja Tomasza Włodarczyka, który (zdaje się – przypadkiem) spotkał się z całą rodziną Davida Luiza, tuż przed meczem z Chile. Wyszedł z tego barwny materiał.
Już w recepcji dostrzegamy ubranego od stóp do głów w rzeczy sponsora kadry Ladislaua Marinho. Wyróżnia się. Czapeczka odwrócona daszkiem do tyłu, ciemne okulary, luźne ciuchy. Wygląda jak raper. Ojciec Davida Luiza nie ma na głowie ani jednego włosa. Matka ma proste. Jakim cudem syn dorobił się tak bujnej, lokowanej szopy będącej jego znakiem rozpoznawczym? – To nasza wielka rodzinna tajemnica. Nie możemy jej nikomu zdradzić. A tak poważnie, to możesz wierzyć lub nie, ale na tej głowie też były kiedyś takie loki – gładzi się po łysinie, kiedy poprosiliśmy go o ściągniecie bejsbolówki. Zrobił to niechętnie. Nie wiedzieć czemu, wierzy, że mogłoby to przynieść pecha w sobotnim meczu. Wokół Ladislaua mnóstwo ludzi. Dokładnie 24 osoby. Tworzą tak zwane bondi Davida Luiza, czyli grupę najbliższych mu osób, która stawia się na meczach kadry, aby go wspierać. Bondi ma każdy zawodnik Canarinhos. Widzimy rodziny Oscara, Neymara, Paulinho… Ubrani jak zwykli najwierniejsi kibice. Wymalowani, w kanarkowych koszulkach z pięcioma gwiazdkami na piersi. W naszym bondi wszystkie z osobistą dedykacją od Davida. Na koszulce Marinho syn napisał: Kocham Cię tato, dziękuję za wszystko. W hotelowym lobby, w otoczeniu innych pamiątek, plakatów i banerów z wypisanymi hasłami na cześć środkowego obrońcy, długo rozmawiamy z jego najbliższym przyjacielem Rodrigo Gimenezem, który razem z Luizem mieszka w londyńskiej dzielnicy Putney. – Znamy się od małego. Jakieś czternaście lat. David to najfajniejszy gość, jakiego znam. Dla każdego jest taki sam. Czy jest to właściciel Chelsea Roman Abramowicz, czy zwykły kibic proszący o autograf. David zawsze ma czas. Zawsze pomoże. Jest naprawdę normalnym gościem. Bardzo cichym, choć wygłupia się czasem przed kamerami. Nie szaleje po mieście. Najczęściej wychodzimy tylko wieczorem na kolację. Raczej siedzimy w domu, zapraszamy kilku przyjaciół – opowiada Gimenez. Po mundialu Luiz przeprowadza się do Paryża. Będzie grał w PSG, o czym Rodrigo wiedział na długo przed dziennikarzami z całego świata. David radził się go, czy to aby na pewno dobry kierunek. – Moim zdaniem w ciągu najbliższych dwóch lat wygrają Ligę Mistrzów – dodaje.
Po drodze możemy zajrzeć do relacji z meczu Holendrów z Meksykanami. Zespół Louisa van Gaala już kładł głowę pod toporem, ale dwa gole w samej końcówce rozpostarły mu drzwi nawet do medalu.
De Jong, największy wojownik drużyny Louisa van Gaala, którego holenderski szkoleniowiec chce po mundialu sprowadzić z Milanu do Manchesteru United, nie zdążył wcielić odezwy w życie. Nie minęło dziesięć minut, a kuśtykający 30-latek zszedł z boiska z urazem. Pomarańczowe ciało zostało pozbawione najmocniejszych muskułów. A walczyć trzeba było do upadłego, bo nie dość że Meksykanie oddali piłkę nastawionym na kontry Holendrom, to jeszcze spotkanie było rozgrywane w temperaturze 38,8 stopni C oraz wilgotności ponad 60 proc. Gorączki można było dostać od samego patrzenia, a piłkarze musieli zasuwać po boisku. W pierwszej połowie nie zwijali się jak w ukropie. Spotkanie przypominało przeciąganie liny z zaangażowaniem na poziomie 20-30 procent. Jedni i drudzy wystawili po pięciu obrońców, a Meksyk był przygotowany na kontry, którymi zostali rozbici poprzedni rywale Holendrów. Fazę grupową Oranje przemknęli śpiewająco. Z Hiszpanią i Australią przegrywali, ale potrafili wygrać. W ostatnim meczu, już pewni awansu, zaskakiwali Chilijczyków podaniami za plecy obrońców. Z kompletem zwycięstw awansowali do 1/8 finału i przypominali Holandię z Euro 2008. Wtedy w fazie grupowej rozbili mistrzów świata Włochów (3:0), wicemistrzów Francuzów (4:1) i Rumunię (2:0). Pomarańczowy faworyt został sprowadzony na ziemię w ćwierćfinale – 1:3 z Rosją było jak cios obuchem w głowę i wielki turniej znowu skończyli z niczym.
To jednak wyłącznie dodatek do kolejnych artykułów. Zacytujemy jeszcze kilka zdań o Brazylii, ocenianej – dość surowo, dodajmy – przez trenera Avrama Granta.
Scolari musi podjąć brutalne decyzje. Kolumbia, która wygląda świetnie taktycznie, motorycznie, a do tego ma gwiazdę w postaci Jamesa Rodrigueza, może okazać się już przeszkodą nie do przeskoczenia. Jest jeszcze czas na reakcję. Scolari chyba dopiero po thrillerze z Chile lekko się przebudził. – Muszą być bardziej agresywni. Pomocnik nie może się tak zachować pod swoją bramką. To był zbyt łatwo stracony gol po indywidualnym błędzie – mówił na konferencji prasowej widocznie zestresowany selekcjoner w nawiązaniu do Hulka, dla którego to może być koniec mistrzostw w roli podstawowego zawodnika. Czy nadszedł czas Williana? – Moim zdaniem koniecznie musi zmienić ustawienie w ataku. Nie może upierać się na grę z typowym wysuniętym snajperem, kiedy go w tym momencie nie ma. Zdecydowałbym się na wstawienie do ataku kogoś z nominalnych pomocników. Scolari jest mądrym trenerem. Poradzi sobie. Choć Kolumbię stać na sprawienie niespodzianki. Jest znakomita – dodał Grant. Julio Cesar, wybrany na najlepszego piłkarza meczu, dobitnie spuentował sytuację, w jakiej znaleźli się Canarinhos. – Taka pobudka była nam potrzebna. Nie możemy więcej zrobić tego naszym rodzinom. One tego nie przeżyją. Skończy się zawałami serca – mówił przez łzy bramkarz. Dziś bohater Brazylii.
Z Faktu przytaczaliśmy już teksty o tym:
– jak grać bez jedzenia i picia w czasie ramadanu
– że Algieria ma do wyrównania rachunki z Niemcami.
Dlatego, idąc dalej, do przeczytania mamy również nieciekawą rozmówka z Hugo Llorisem. I dla przeciwwagi – zdecydowanie interesujący reportaż z brazylijskiej faweli.
– Kiedyś fajerwerki to był sygnał, że policja wjeżdża na akcję. Czujki dyżurowały cały czas i ostrzegały w porę tych, którzy potrzebowali ostrzeżenia. Dziś ten zwyczaj zanikł, bo po pacyfikacji faweli policja i wojsko po prostu w nich zostały – wyjaśnia nasz przewodnik, Marek Polak, który od roku mieszka w Rio de Janeiro i pisze doktorat o fawelach na miejscowym uniwersytecie stanowym. Wydaje polecenie, żebyśmy zgasili światła w samochodzie. Bo na światłach wjeżdża tylko policja, więc to źle się miejscowym kojarzy. Podobnie jak okulary przeciwsłoneczne. Lepiej nie budzić podejrzenia, że jesteśmy tajniakami. I tak będziemy bacznie obserwowani. Ale bać się nie ma czego, mimo że wchodzimy z kamerą wartą kilkadziesiąt tysięcy złotych. – Po pierwsze cały strach przed fawelami nakręcany przez światowe media to wielki mit. W Alemao mieszka prawie sto tysięcy ludzi, ale bandytów jest może ze czterystu – tłumaczy Marek. Każda fawela ma swoich władców, którzy rygorystycznie dbają o przestrzeganie oddolnego prawa. Najważniejsza zasada zabrania kraść w dzielnicy. Każdemu, kto coś ukradnie lub okradnie tych, którzy tu wjadą, tak jak my, zostanie odrąbana ręka. Sprawca szybko zostanie ustalony. Tu wiedzą wszystko.
Polecamy ten materiał, na koniec przechodząc do kilku wątków z polskiej Ekstraklasy. W Wiśle nie cenią swoich juniorów – alarmuje Przegląd Sportowy.
Najczęściej to porażka jest sierotą, ale tym razem jest inaczej. Działacze Wisły sprawiają wrażenie jakby mistrzostwo Polski wywalczone przez juniorów Białej Gwiazdy nie miało dla nich większego znaczenia. Tło jest takie. Na początku roku Wisła SA (a więc spółka należąca do Tele-Foniki) oddała drużyny młodzieżowe pod skrzydła Towarzystwa Sportowego. W ten sposób powstała Akademia Piłkarska Wisły i to ona zajmuje się drużynami juniorskimi. Gdy w zeszłym tygodniu w finale mistrzostw Polski juniorzy Wisły rozbili Cracovię 10:0, na trybunach nie było ani Franciszka Smudy, ani prezesa Jacka Bednarza. – Dziwię im się. Na takim meczu trener pierwszego zespołu powinien być obligatoryjnie – mówi Andrzej Iwan. Ile dla Wisły SA znaczy młodzież? Wystarczy popatrzeć na kwoty. Miesięcznie spółka przekazuje Akademii 15 tysięcy zł, a od lipca, zgodnie z podpisaną umową, kwota ta spadnie do… 5 tysięcy zł! Dla porównania, w 2002 roku klub na piłkę młodzieżową i amatorską przeznaczał blisko milion złotych rocznie. Emocje wywołuje także kwestia premii za mistrzostwo Polski juniorów. Działacze Akademii boją się, że nie dostaną ani złotówki ze 100 tys. złotych, które PZPN przeleje na konto Wisły SA (to ona oficjalnie uczestniczy w rozgrywkach). Jeśli PZPN wyśle te pieniądze na konto SA, kasa może natychmiast przepaść, bo w kolejce po pieniądze stoi cała armia dłużników. Może się stać inaczej, jeśli SA zawnioskuje do PZPN, aby centrala przelała pieniądze na konto Akademii. – Można wyobrazić sobie taką sytuację, że Wisła SA występuje do nas z wnioskiem, by te pieniądze przelać na konto innego podmiotu, ale do tej pory żadnej takiej informacji nie otrzymaliśmy – mówi Łukasz Wachowski, dyrektor Departamentu Rozgrywek Krajowych PZPN.
Poza tym:
– Wojewoda może zamknąć stadion Lecha
– Korona wciąż nie ma nowego bramkarza
Stevanović odchodzi ze Śląska.
Z kolei Legia ma za sobą weekend strachu.
Najwięcej złego działo się w sobotę. Na jednych zajęciach z grymasem bólu boisko opuszczali Ronan, Ondrej Duda i Dusan Kuciak. Dodatkowo Jakub Kosecki się rozchorował, choć to najmniejszy kłopot. Najpoważniej wygląda sytuacja z Ronanem. Brazylijczyk, którego wypożyczono na rok z Fluminense, doznał urazu mięśnia czworogłowego uda. Już podcza pierwszych treningów nie wszystko było z nim w porządku, ćwiczył ze specjalnymi plastrami, teraz mięsień nie wytrzymał. 21-letni lewy obrońca przejdzie szczegółowe badania, po których będzie wiadomo, jak poważna jest kontuzja. Niezależnie od wyników, raczej będzie musiał odpocząć, co oznacza, że może nie być gotowy na początek sezonu. Groźnie wyglądał uraz Dudy, który nie mógł o własnych siłach opuścić boiska. Środkowy pomocnik skręcił staw skokowy. Kontuzja nie okazała się jednak groźna. Słowak ma odpoczywać dwa-trzy dni, będzie przechodził zabiegi, pracował na siłowni, a następnie wróci do treningów. Wątpliwe, aby wystąpił w którymś z dwóch spotkań kontrolnych, jakie legioniści rozegrają w Gniewinie. We wtorek zmierzą się z Pogonią Szczecin (1.07, godz. 18), a dzień później z Arką Gdynia (2.07, godz. 14). Na ból stopy narzekał też Kuciak. Jeden z kolegów tak mocno mu na nią nadepnął, że najlepszy bramkarz ekstraklasy musiał opuścić boisko. Skończyło się na strachu, bo w niedzielę już normalnie trenował z resztą drużyny. Podobnie, jak Kosecki. Coraz lepiej wygląda także sytuacja Ivicy Vrdoljaka. Chorwat w ostatnich dniach nie trenował, bo miał przeciążone kolano. Kiedy wrócił do zajęć, po kilku minutach opuszczał je z grymasem bólu na twarzy. Na szczęście okazało się, że to nic poważnego. W weekend już ćwiczył, wprawdzie nie z pełnym obciążeniem, ale z drużyną. To oznacza, że może zdąży nadrobić zaległości i być gotowym na pierwsze mecze w europejskich pucharach.