Reklama

Olkiewicz: Wreszcie na wozie

redakcja

Autor:redakcja

29 czerwca 2014, 23:23 • 4 min czytania 0 komentarzy

Od zawsze mnie zawodził. Jako skrzydłowy Holandii z numerem jedenastym był oczywistym materiałem na idola dla młodego człowieka wychowanego na Overmarsie. On jednak nie potrafił, nie dawał rady, podejmował złe decyzje, w kluczowych momentach znikał – najpierw w Londynie, potem w Madrycie. Kontuzje przeplatał z symulowaniem. Świetne rajdy z samolubnymi i bezsensownymi kiwkami. Ważne gole z jeszcze ważniejszymi pudłami. W pewnym momencie było mi go autentycznie żal – choć grał przecież dla Bayernu, któremu kibicowałbym tylko w dwóch przypadkach – gdyby ich rywalem była Barcelona, albo jeden z klubów z mojego miasta.

Olkiewicz: Wreszcie na wozie

Wydawało mi się, że facet – mimo tych wszystkich sukcesów, dwukrotnego zwycięstwa w lidze angielskiej, ogrania z Realem ligi hiszpańskiej, nawet tych pierwszych wygranych w Bayernie – jest jednym z największych pechowców w całym świecie piłki nożnej. W Lidze Mistrzów do 2013 roku bez historii, za to z takim epizodem…

W reprezentacji jeden srebrny medal, zdobyty w okolicznościach, które wszyscy doskonale pamiętają.


A wymieniać można by dalej – ławka rezerwowych w Bawarii, kolejne zmarnowane „jedenastki” czy piłki meczowe. Do tego coraz więcej lat na karku, coraz większa konkurencja w klubie. Piłkarz przegrany? Piłkarz niespełniony? Piłkarz, który nie wykorzystał cząstki swojego olbrzymiego potencjału? Jasne, grający w czubie, ale wiecznie bez tych najważniejszych trofeów, bez potwierdzenia dominacji na arenie międzynarodowej. Potem jeszcze to tragiczne Euro, trzy porażki, wylot do domu, koniec pewnej epoki… Robben wydawał się zbierać i zwijać, razem z pokoleniem, które miało szansę dokonać tego, co w latach 2008-2012 zafundowała światu Hiszpania.

Reklama

I wtedy nadszedł bajeczny dla Bayernu sezon 2012/13. Bajeczny dla Bayernu, ale bajeczny i dla Robbena. Odegranie się za przestrzelony rzut karny z wcześniejszej edycji Ligi Mistrzów. 7:0 w dwumeczu z Barceloną, symboliczne przejęcie w kapitalnym stylu tytułu „najlepszego klubu Europy”, potem jeszcze zemsta na Borussii. Nie ukrywam, cieszyłem się, widząc jak ten facet, którego nawet i ja, wiecznie życzliwy, powoli skreślałem, prowadzi Bayern do triumfów, nareszcie nie na krajowych podwórkach, ale w tej najważniejszej europejskiej batalii.

Na mistrzostwach – tradycyjnie, niezmiennie od 1998 roku – jedną z „moich” reprezentacji jest Holandia. Przygotowałem się od razu, że jak to z „moimi” bywa, pewnie zbierze się do wylotu po przyjęciu w czapkę od Chile i Hiszpanii. Dlatego właśnie skakałem z radości, gdy Robben rozmontowywał mistrzów świata, tych nieznośnych wiecznych triumfatorów, którzy przyzwyczaili się do złotych szat. Dlatego tak bardzo cieszyłem się fenomenalną bijatyką z Australią, gdy Holendrzy udowodnili, że poza umiejętnościami, stylem i charyzmatycznym van Gaalem mają też ogromne jaja.

Dzisiaj – znów, nie ma co się oszukiwać – po raz kolejny skreśliłem i Robbena, i całą Holandię. Skoro „moi” Chorwaci odpadli po tym skandalicznym karnym w meczu otwarcia, skoro „moi” Bośniacy polecieli po nieuznanym golu Dżeko, skoro „moja” Anglia miałaby nieco większe szanse, gdyby z zasłużoną czerwoną kartką wyleciał Godin – wszystko zgrywało się idealnie, czas na odpadnięcie Holendrów po nieodgwizdanym karnym na Robbenie. Arjen, wykręcający niesamowite liczby w fazie grupowej, prowadzący grę całej „mechanicznej pomarańczy”, bezsprzeczny MVP, teraz miał odpaść, bez odegrania się za mistrzostwa z 2010 roku.

I znów okazało się, że futbol bywa okrutny oraz ohydnie niesprawiedliwy, ale są również momenty, w których aż chce się krzyknąć: „należało się”. Bo Robbenowi zwyczajnie się należało. Za dyspozycję z fazy grupowej. Za te wszystkie lata, gdy ciągle nie wychodziło, gdy czegoś brakowało, gdy wyrabiał karty stałego klienta w kolejnych klinikach medycznych, gdy stawał się wrogiem publicznym po zmarnowanych sytuacjach czy niewykorzystanych karnych. Za niepodyktowanego karnego po dwukrotnym sfaulowaniu go w „szesnastce” w pierwszej połowie, za wszystkie momenty, gdy porywał za sobą cały zespół. Znów wystąpił w głównej roli. Znów nakręcił całą grę, wyreżyserował ją i wreszcie rozstrzygnął na korzyść Holendrów.

„Moi” zostali w turnieju. Robben nadal ma szansę, by do triumfu w Lidze Mistrzów dołożyć triumf w międzynarodowym turnieju reprezentacyjnym. Nadal ma szansę odkupić sześćdziesiątą drugą minutę finału z 2010 roku. Dziś, wraz z resztą Holandii, przeszedł prawdziwy „chrzest w ogniu”. „Młodzi i nieopierzeni” – jak mówi się o tej mniej doświadczonej części reprezentacji wiedzą już, czym jest droga przez piekło. Ci starsi – pokonali dwukrotnie Ochoę, czyli idąc prostym ciągiem przyczynowo-skutkowym – dokonali niemożliwego.

W takich chwilach świetne drużyny zamieniają się w wybitne. Świetni piłkarze stają się piłkarzami wybitnymi. Przed Holandią otworzyła się autostrada do strefy medalowej. Trzy kroki do tytułu. Należy im się?

Reklama

JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Anglia

Były napastnik Manchesteru atakuje. „To pierwszy błąd Amorima”

Patryk Stec
0
Były napastnik Manchesteru atakuje. „To pierwszy błąd Amorima”
Hiszpania

Wyjątkowe koszulki piłkarzy Valencii. Klub odda hołd ofiarom

Patryk Stec
2
Wyjątkowe koszulki piłkarzy Valencii. Klub odda hołd ofiarom

Felietony i blogi

Piłka nożna

Polacy szaleją w USA. Slisz wyeliminował Messiego. Frankowski wraca do składu i strzela [STRANIERI]

Patryk Stec
6
Polacy szaleją w USA. Slisz wyeliminował Messiego. Frankowski wraca do składu i strzela [STRANIERI]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...