Od zawsze mnie zawodził. Jako skrzydłowy Holandii z numerem jedenastym był oczywistym materiałem na idola dla młodego człowieka wychowanego na Overmarsie. On jednak nie potrafił, nie dawał rady, podejmował złe decyzje, w kluczowych momentach znikał – najpierw w Londynie, potem w Madrycie. Kontuzje przeplatał z symulowaniem. Świetne rajdy z samolubnymi i bezsensownymi kiwkami. Ważne gole z jeszcze ważniejszymi pudłami. W pewnym momencie było mi go autentycznie żal – choć grał przecież dla Bayernu, któremu kibicowałbym tylko w dwóch przypadkach – gdyby ich rywalem była Barcelona, albo jeden z klubów z mojego miasta.
Wydawało mi się, że facet – mimo tych wszystkich sukcesów, dwukrotnego zwycięstwa w lidze angielskiej, ogrania z Realem ligi hiszpańskiej, nawet tych pierwszych wygranych w Bayernie – jest jednym z największych pechowców w całym świecie piłki nożnej. W Lidze Mistrzów do 2013 roku bez historii, za to z takim epizodem…
W reprezentacji jeden srebrny medal, zdobyty w okolicznościach, które wszyscy doskonale pamiętają.
A wymieniać można by dalej – ławka rezerwowych w Bawarii, kolejne zmarnowane „jedenastki” czy piłki meczowe. Do tego coraz więcej lat na karku, coraz większa konkurencja w klubie. Piłkarz przegrany? Piłkarz niespełniony? Piłkarz, który nie wykorzystał cząstki swojego olbrzymiego potencjału? Jasne, grający w czubie, ale wiecznie bez tych najważniejszych trofeów, bez potwierdzenia dominacji na arenie międzynarodowej. Potem jeszcze to tragiczne Euro, trzy porażki, wylot do domu, koniec pewnej epoki… Robben wydawał się zbierać i zwijać, razem z pokoleniem, które miało szansę dokonać tego, co w latach 2008-2012 zafundowała światu Hiszpania.
I wtedy nadszedł bajeczny dla Bayernu sezon 2012/13. Bajeczny dla Bayernu, ale bajeczny i dla Robbena. Odegranie się za przestrzelony rzut karny z wcześniejszej edycji Ligi Mistrzów. 7:0 w dwumeczu z Barceloną, symboliczne przejęcie w kapitalnym stylu tytułu „najlepszego klubu Europy”, potem jeszcze zemsta na Borussii. Nie ukrywam, cieszyłem się, widząc jak ten facet, którego nawet i ja, wiecznie życzliwy, powoli skreślałem, prowadzi Bayern do triumfów, nareszcie nie na krajowych podwórkach, ale w tej najważniejszej europejskiej batalii.
Na mistrzostwach – tradycyjnie, niezmiennie od 1998 roku – jedną z „moich” reprezentacji jest Holandia. Przygotowałem się od razu, że jak to z „moimi” bywa, pewnie zbierze się do wylotu po przyjęciu w czapkę od Chile i Hiszpanii. Dlatego właśnie skakałem z radości, gdy Robben rozmontowywał mistrzów świata, tych nieznośnych wiecznych triumfatorów, którzy przyzwyczaili się do złotych szat. Dlatego tak bardzo cieszyłem się fenomenalną bijatyką z Australią, gdy Holendrzy udowodnili, że poza umiejętnościami, stylem i charyzmatycznym van Gaalem mają też ogromne jaja.
Dzisiaj – znów, nie ma co się oszukiwać – po raz kolejny skreśliłem i Robbena, i całą Holandię. Skoro „moi” Chorwaci odpadli po tym skandalicznym karnym w meczu otwarcia, skoro „moi” Bośniacy polecieli po nieuznanym golu Dżeko, skoro „moja” Anglia miałaby nieco większe szanse, gdyby z zasłużoną czerwoną kartką wyleciał Godin – wszystko zgrywało się idealnie, czas na odpadnięcie Holendrów po nieodgwizdanym karnym na Robbenie. Arjen, wykręcający niesamowite liczby w fazie grupowej, prowadzący grę całej „mechanicznej pomarańczy”, bezsprzeczny MVP, teraz miał odpaść, bez odegrania się za mistrzostwa z 2010 roku.
I znów okazało się, że futbol bywa okrutny oraz ohydnie niesprawiedliwy, ale są również momenty, w których aż chce się krzyknąć: „należało się”. Bo Robbenowi zwyczajnie się należało. Za dyspozycję z fazy grupowej. Za te wszystkie lata, gdy ciągle nie wychodziło, gdy czegoś brakowało, gdy wyrabiał karty stałego klienta w kolejnych klinikach medycznych, gdy stawał się wrogiem publicznym po zmarnowanych sytuacjach czy niewykorzystanych karnych. Za niepodyktowanego karnego po dwukrotnym sfaulowaniu go w „szesnastce” w pierwszej połowie, za wszystkie momenty, gdy porywał za sobą cały zespół. Znów wystąpił w głównej roli. Znów nakręcił całą grę, wyreżyserował ją i wreszcie rozstrzygnął na korzyść Holendrów.
„Moi” zostali w turnieju. Robben nadal ma szansę, by do triumfu w Lidze Mistrzów dołożyć triumf w międzynarodowym turnieju reprezentacyjnym. Nadal ma szansę odkupić sześćdziesiątą drugą minutę finału z 2010 roku. Dziś, wraz z resztą Holandii, przeszedł prawdziwy „chrzest w ogniu”. „Młodzi i nieopierzeni” – jak mówi się o tej mniej doświadczonej części reprezentacji wiedzą już, czym jest droga przez piekło. Ci starsi – pokonali dwukrotnie Ochoę, czyli idąc prostym ciągiem przyczynowo-skutkowym – dokonali niemożliwego.
W takich chwilach świetne drużyny zamieniają się w wybitne. Świetni piłkarze stają się piłkarzami wybitnymi. Przed Holandią otworzyła się autostrada do strefy medalowej. Trzy kroki do tytułu. Należy im się?
JAKUB OLKIEWICZ