W stolicy topografia mundialu jest prosta. W Paros u Greków talerze rozpadają się na ścianach, a stoły służą nie tylko do jedzenia. W Ulubionej na Nowym Świecie przykleisz się do podłogi, ale wypijesz wódkę za 2 złote. Stółdzielnia ma najlepsze jedzenie, Aioli – najładniejsze dziewczyny, a jeśli chcesz podwójnie widzieć gole Neymara, to tylko na tzw. Pawilonach. To tam byłem świadkiem absurdalnego obrazka, jak przyklejeni do szyb Klapsa menele oglądali mecz Ghany.
Mija 37 godzin od ostatniego spotkania mundialu. Pierwszy dzień wolnego i od razu zagubienie. Nie wiadomo, czy utonąć w lekturze “Piłki Nożnej”, odgrzebać Grocholę, czy może zająć czas niezawodnym MacGyverem. Piszę o warszawskiej topografii mistrzostw nieprzypadkowo. To były całkiem miłe dwa tygodnie. Mundial wywraca lekko codzienny porządek, czasem odbiera rozum, ale to… mundial. Korzystajmy, ile można, bo nim się obejrzymy, a Dariusz Szpakowski zaprosi na finał na Maracanie.
Nick Hornby kłamał. Łgał bezczelnie, gdy w “Futbolowej Gorączce” pisał o jednostkach czasu kibica, które zaczynają się w sierpniu, a kończą w maju. Zaraz czerwiec zamieni się w lipiec, a my wciąż przed telewizorami. Wciąż podniecamy się, jak kilkudziesięciu gości w krótkich spodenkach gania za piłką. Ale czy da się inaczej? Wczorajszego ranka głowa wysyłała sygnały, że wszystko OK, po południu zaczęło się lekkie dopytywanie, a gdy wybiła 18.00 – zrobiło się… pusto. Pierwszy dzień mistrzostw miał dać ulgę, a przyniósł refleksję. Mamy wybitny turniej, co zrobić.
Współczuję tym, którzy jeszcze się nie wkręcili. Jak ktoś zamiast szczupaka Van Persiego woli szukanie trzeciego dna w filmach Herzoga – OK, nic mi do tego. Ale ostatnio kolega interesujący się piłką mówi: “słabe te mistrzostwa, wolę Centralną Ligę Juniorów” i jedyne, co mogę zrobić, to spojrzeć jak na wariata. Nie wiem, w czym filigranowy Zając i trener Zegarek przebili największe piłkarskie święto, ale wiedzieć nie chcę. Po fazie grupowej mogę przyznać z pełnym sumieniem: to najlepsze mistrzostwa, jakie oglądałem. Lepsze od tych mitycznych, bo pierwszych we Francji, kiedy fiks na punkcie piłki był taki, że buty koniecznie musiały mieć nalepkę “France 98”, a naklejki do albumu Panini podbierało się ze szkolnego sklepiku.
Co mnie zaskoczyło w fazie grupowej? Na pewno nie to, że trzy afrykańskie reprezentacje pokłóciły się o pieniądze. Chociaż bójka Muntariego z działaczem – pełen odlot. Jak pomyślę, ile dziwnych rzeczy wydarzyło się przez te dwa tygodnie, to nachodzi mnie myśl, że nic innego już się nie wydarzy, bo… wszystko już było.
Mieliśmy szczupaka Van Persiego i rajd Robbena z rekordową prędkością 37 km/h. Byliśmy świadkami upodlenie mistrza. Suarez jednego dnia był geniuszem, a drugiego totalnym debilem. To mundial pięknych meczów, ale też niesamowitych historii wokoło. Ronaldo nie pociągnął Portugalii do przodu, ale Messi, Neymar czy Benzema – już tak. Gole strzelali zawodnicy z wszystkimi numerami poza jedynką, a Ghana odpadając potrafiła zostawić nas z najładniejszym samobójem i asystą turnieju.
Długo mógłbym kontynuować tę litanię, ale po co? Ten mundial to studnia, jest genialny. Napiszę tylko, że najlepsza na razie jest Francja, a największe wrażenie robi Robben. To już trzydzieści siedem godzin od ostatniego meczu. Uff, przetrwałem. Dawać już 1/8…
PAWEŁ GRABOWSKI