Przewidywali jedno wielkie fiasko. Zapowiadali, że w którymś momencie wszystko się posypie. Wieszczyli, że albo stadiony nie dojadą z przebudową na czas, albo nie wyrobią się lotniska, albo dojdzie do masowych rozbojów połączonych z manifestacjami i zakończonych jednym wielkim narodowym paraliżem. Że zamiast wielkiego organizacyjnego triumfu obejrzymy spektakl pt. vergonha nacional. Narodowego wstydu, jak określali to opozycjoniści. Zakończyła się jednak pierwsza część mundialu i nic takiego się nie wydarzyło. Wręcz przeciwnie Chyba nawet najwięksi sceptycy zmienili spojrzenie. Najlepsze mistrzostwa w historii wkraczają w decydującą fazę. I jeśli poziom zostanie podtrzymany, to jeszcze chwila i będziemy mogli powiedzieć, że za nami copa das copas. Puchar pucharów.
Najwięcej celnych podań (86%), najmniej fauli (26,6%), 3,06 gola na mecz po pierwszej serii gier. Liczby nie kłamią. Na naszych oczach odbywa się turniej, którego nie będzie dało się powtórzyć. Turniej, który porywa, przełamuje tendencje i wyznacza nowe trendy. Takiej piłkarskiej jakości nie było nigdy wcześniej. Niewiele remisów, kapitalne mecze, olbrzymia liczba niespodzianek i czarnych koni… Neymar, Messi, Mueller, Benzema. Kostaryka, Chile, Kolumbia, Meksyk. A z drugiej strony upadek pomników – Xavi, Ronaldo, Rooney. Portugalia, Hiszpania, Anglia. Eksperci łapią się za głowy. Carlos Alberto Torres do dziś zastanawia się, skąd taka liczba bramek, Jurgen Klinsmann mówi, że nigdy nie widział mistrzostw, na których grano by tak ofensywnie, Fabio Cannavaro nie przypomina sobie mundialu z tak niesamowitymi meczami w fazie grupowej, a Zico opowiada Weszło, że nie zawiodły go nawet te drużyny – w domyśle Argentyna i Brazylia – które mistrzostwa rozpoczęły dość przeciętnie. – Na naszych oczach rozgrywa się Copa America – dorzuca rozentuzjazmowany Giovane Elber. Krytycznych głosów nie odnotowano. Po prostu ich nie ma.
Zdaniem większości, wszystko wynika z faktu, że trenerzy postawili w stu procentach na atak. Posiadanie piłki dla samego posiadania traci sens. Tiki-taka nie wypaliła. To mistrzostwa brutalnych kontrataków, których najlepszym symbolem jest fenomenalna Holandia i Robben wykręcający najszybszy rajd zakończony golem w historii mistrzostw (37,7 km/h). Liczy się wynik. A do tego cała masa anegdot – wampir Suarez, Lavezzi oblewający Sabellę, Ghańczycy całujący pieniądze, osobowość Neymara, szczupak Van Persiego, zmysłowe reporterki z Meksyku i Kostaryki, Australijczycy bojący się pająków, sobowtór Ronaldinho na treningu Messiego, płacz Villi po zmianie, hymny odśpiewane a capella, Junior Diaz ośmieszający Włochów, okładka „Marki” jak z „Faktu”, w końcu apele, by w Brazylii pojawił się Ibra – tu historia pisze się każdego dnia. Każda godzina przynosi nowe fakty. Nowe historie i ciekawostki. Jednemu zapadnie w pamięć gol Cahilla, drugiemu tweety Balotellego, trzeciemu Vanessa Huppenkothen, a czwartemu upokorzony selekcjoner Argentyny. Nikt jednak nie przejdzie wobec tych mistrzostw obojętnie. Każdemu będą się one z czymś kojarzyły. To nie jeden turniej z wielu. To nie RPA 2010. To copa das copas, która długo, a może nigdy nie zostanie przebita.
Świat po prostu oszalał na punkcie mistrzostw. Pokochał je. – Tutaj wszystko wygląda inaczej. Te mistrzostwa odbiera się po brazylijsku: murawa, światła, sam fakt przebywania w tym naprawdę ogromnym kraju – trudno nie zgodzić się z wysłannikiem „Guardiana”. Nawet „Globo” promujące na ogół wiadomości dotyczące przestępstw tym razem nie mogłoby się z nimi przebić na czołówkę. W mediach liczy się jedno – nie strzelaniny w faweli Complexo de Alemao czy wypadek na Avenida Brasil, ale mundial. Na Youtube wyświetla się reklama z włosami Davida Luiza, taksówkarz prosi o ciszę, bo w radiu leci konferencja Scolariego, a na okładkach prasy pojawiają się na przemian Neymar, Messi, Suarez lub jakieś karykatury.
Ulice też bez zmian – eu sou brasileiro, chi-chi-chi le-le-le albo setka innych argentyńskich przyśpiewek. Flagi nawiązujące do papieża, peruki w stylu Fellainiego, maski Roya Hodgsona… Miał być chaos, a wszędzie jest kolorowo. Władze Sao Paulo przewidywały, że przez cały turniej miasto odwiedzi 256 tysięcy turystów, tymczasem do 19 czerwca przybyło ich już ponad 400 tysięcy. – Zaprosiłem do domu na mundial przyjaciół z Meksyku. Na początku trochę się martwili, bo czytali na temat Brazylii same negatywne rzeczy. Teraz są zauroczeni – opowiada w jednym z dzienników Zico, jeden z głównych ambasadorów mistrzostw.
– W prasie międzynarodowej można było przeczytać, że Brazylia jest pogrążona w kompletnym chaosie. Mówiliście, że żaden z obiektów nie zostanie przygotowany na czas, że transport nie funkcjonuje, a lotniska to jeden wielki plac budowy. Z moich badań wynika coś zupełnie przeciwnego. Wszystko działa. A to niewiarygodne, biorąc pod uwagę, jak dużym krajem jest Brazylia – opowiada marketingowiec Mike Lee w dużym wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Isto e” i dodaje: – Te mistrzostwa pokazują, że nie można oceniać żadnego wydarzenia, dopóki się ono nie rozpocznie. Jeszcze przed turniejem niektórzy sponsorzy martwili się pewnymi nieetycznymi zachowaniami FIFA, ale do teraz nie widać, by ktokolwiek zrezygnował.
Ile na mistrzostwach może zarobić Brazylia? Ciężko ocenić, bo jak dotąd wszystkie szacunki okazały się nieprawdziwe. Przekroczono je kilkakrotnie. Według wyliczeń magazynu „Veja” turysta średnio zostawi w Kraju Kawy 4150 reali, a przez pierwsze cztery dni turnieju obcokrajowcy wydali tu 27 milionów dolarów na samych transakcjach kartami płatniczymi. Dodatkowo otwarto 175 tysięcy tymczasowych miejsc pracy, a zysk restauracji w dniach meczowych skoczył aż o 70 procent. Zarobić może każdy, kto ma głowę na karku. Mieszkańcy faweli schodzą na plażę, by własnoręcznie produkować caipirinhę, same fawele wypełniają się turystami, a na ulicach przy Copacabanie można kupić w zasadzie wszystko. Obcokrajowców zjechało tylu, że obłowi się każdy. Wyglądasz jak Maradona – stań na plaży, zarobisz na zdjęciach. Masz kopię pucharu świata? Umiesz budować zamki na piasku? Ruszaj na Ipanemę. Przypominasz Neymara? Idź podbijać piłkę pod stadion Santosu. Każdy sposób jest dobry. Sky’s the limit.
Sam w Brazylii pojawiłem się na cztery dni przed mundialem i prawdę mówiąc, byłem lekko przerażony. Większość odpowiedzi na pytanie, czy jesteście gotowi na mistrzostwa, wyglądała tak:
– Nie.
– Nie byliśmy, nie jesteśmy, nie będziemy.
– Po co nam stadiony w Cuiabie i Manaus?
– Chyba żartujesz.
I o ile sens budowy (Manaus) lub przebudowy (Itaquerao) kilku obiektów można zakwestionować, o tyle do samej organizacji trudno się przyczepić. Denerwować może brak znajomości angielskiego – grupę anglojęzycznych wolontariuszy wysłano nawet samolotem specjalnie na mecz do Cuiaby – wkurzać też może nieustannie nawalające WI-FI albo nieogarnięcie taksówkarzy, którzy kompletnie nie znają miast i jeżdżą bez GPS-a lub gigantyczne, kilkugodzinne korki z lotniska do centrum w Sao Paulo, ale takie już są uroki Brazylii. Kompletne drobiazgi, biorąc pod uwagę, co przewidywano jeszcze przed kilkoma tygodniami. A przewidywano marazm. Paraliż. Zamknięte ulice i setki protestujących przeciwko mistrzostwom. Dziś napisy #naovaitercopa budzą tylko politowanie. Co prawda doszło do blisko stu manifestacji – w Brasilii 80 osób spaliło np. atrapę pucharu świata – ale najliczniejsza zgromadziła ledwie 5 tysięcy ludzi. Kropla w morzu. Na protestujących pod Marriottem “anty-blatterowców” turyści tylko spoglądają, po czym ruszają dalej, a najgłośniejsza akcja, czyli inwazja Chiijczyków na centrum prasowe Maracany wynikała z tego, że ktoś zrobił ich w balona z fałszywymi biletami. To i tak nic w porównaniu z Porto Alegre, gdzie półtora tysiąca Argentyńczyków próbowało wejść na mecze korzystając z wejściówek z innych spotkań. Historyjki, o których za moment wszyscy zapomną. A “inwazję” Kolumbijczyków, Chilijczyków czy Argentyńczyków na ulice Rio i ich wspólne imprezy będą tu wspominane długo.
Brazylijczycy naprawdę się obawiali. Prognozowano, że jeśli mistrzostwa nie wypalą albo nie wygra ich selecao, to głównym przegranym zostanie prezydent Dilma Rousseff, która polegnie w najbliższych wyborach. Jej los leży w strzałach Freda, dryblingach Neymara i paradach Julio Cesara, ale na razie nawet i ona – choć została zwyzywana już na meczu otwarcia – może oglądać turniej w spokoju. Dowód? Zerknijmy raz jeszcze do magazynu „Veja”.
– odsetek ludzi popierających mistrzostwa skoczył z 54% do 66%
– poparcie opozycji spadło z 39% na 27%
– 56% Brazylijczyków uważa, że organizacja jest świetna lub dobra, a 31%, że OK
– na początku 33% sądziło, że mistrzostwa nie wypalą, teraz zaledwie 17%.
– Wiesz, co ci powiem? Że ja nie wiem, jak ten kraj funkcjonuje – opowiadał mi niedawno jeden z mieszkających w Rio Polaków. Co roku zmaga się z tutejszą biurokracją, by móc przedłużać swój pobyt o kolejnych kilkanaście miesięcy. Państwo niespecjalnie wyciąga rękę i dziś musi funkcjonować na wizie “tymczasowej prowizorycznej”, bo o ile ludzie na ulicach stanęliby na głowie, by pomóc w najdrobniejszych sprawach, o tyle administracja to dżungla, przez którą trzeba przebijać się z maczetą. – Oni działają według prostej zasady: jakoś to będzie, bo Deus e Brasileiro. Bóg jest Brazylijczykiem.
Ten mundial też organizuje się sam. Z dnia na dzień. Na spontanie. I na razie jest lepszy niż “jakoś”. Jest niezapomniany.