Gdy cała zabawa trwa z udziałem Polaków – wkurza mnie to niemiłosiernie. Jest dla mnie oznaką słabości, potwierdzeniem niskich ambicji i aspiracji oraz udowodnieniem, że łatwiej chwycić się brzytwy, niż wreszcie nauczyć pływać. Mowa oczywiście o kalkulacjach. Szansach matematycznych. „My musimy zremisować, oni wygrać trzema bramkami, tamci strzelić przynajmniej siedem goli i gramy dalej”! Tak, już w juniorskich turniejach, gdy trener razem z rodzicami gorączkowo analizowali tabele grup nabrałem niechęci do tego typu kalkulacji, a gdy po raz setny po remisie z Turkmenistanem i Grenlandią słyszę, że „jeśli San Marino wygra w dwóch ostatnich meczach, my wciąż będziemy w grze” mam ochotę dorwać Fenicjan i wytłumaczyć im, jak zbędne było wprowadzenie tych śmiesznych cyferek w życie Europy.
Tak, nie znoszę tego, nienawidzę, wyzwala to u mnie złość, a jednocześnie zniechęcenie – skoro na pięć kolejek przed końcem odpalamy kalkulatory, to znaczy że jesteśmy słabi (można przeklinać? Kurwa, słabi) i zamiast grać te ostatnie mecze równie dobrze moglibyśmy się spakować do domu.
Gdy jednak patrzę na to z boku, jako bierny, niezaangażowany emocjonalnie i uczuciowo obserwator… Inna para kaloszy. Dlatego wczoraj, choć na murawie (murawach) nie działo się wiele, spędziłem wieczór świetnie się bawiąc, analizując, ile goli musi zdobyć Japonia, by przeskoczyć WKS i czy w takim układzie może dogonić Grecję. Dziś będzie jeszcze ciekawiej! Przecież odpaść może nawet Francja, wystarczy „tylko” przegrać z Ekwadorem 0:4 i patrzeć, jak Szwajcaria łoi 5:0 Honduras. Oczywiście, to już bardzo daleki odlot, ale same kalkulacje – ile goli Iran, ile Nigeria, jakie szanse Hondurasu, czy wystarczy 2:0 – to wszystko ma swój urok, dodaje smaku i podkręca emocje. Dorwałem się dzisiaj do narzędzia Telegraph pozwalającego na ułożenie wyników – znajdziecie to w tym miejscu. Spędziłem dzisiaj dobre dwadzieścia minut próbując jeszcze uratować Bośniaków, od razu spoiler – jednak się nie da. Mówiąc jednak zupełnie serio – całkiem przyjemnie jest przystępować do wieczornych meczów wiedząc, że każdy gol może wywrócić do góry nogami sytuację w grupie.
Ba, to nie wszystko. Siedząc sobie w Łodzi przed komputerem i telewizorem byłbym wniebowzięty, jeśli o awansie Iranu i Nigerii zadecydowałoby losowanie. To naprawdę możliwe, jeśli miałbym postawić u bukmachera na dokładne wyniki, wybrałbym właśnie 1:0 dla Iranu i 1:0 dla Argentyny. I nagle, w XXI wieku, w epoce Cristiano Ronaldo, Leo Messiego, goal-line technology i transmisji na całym świecie, glob wpatrywałby się w rzuconą przez sędziego czy delegata monetę? Wiem, że to tragedia dla jednego z tych narodów, przegrać przez losowanie, ale… nigdy czegoś takiego nie widziałem, nigdy nie miałem okazji poznać, poza powtarzaną do znudzenia historią o Górniku Zabrze. Byłoby naprawdę fajnie, taka „stara szkoła” w samym środku „skomercjalizowanego” do cna futbolu.
Dlatego oglądam te wszystkie mecze, nawet jeśli Grecja zamula, jeśli moja Bośnia gra już tylko o honor, a zwycięskich Chorwatów mogę oglądać tylko na urywkach z zadymy za bramką. Ostateczne rozstrzygnięcia grupowe, gdy faworyci myślą już o 1/8, a o życie walczą Iran, Ekwador, Nigeria czy Honduras. W teorii – do odbębnienia, i tak zespoły z drugich miejsc pewnie odpadną tuż po wyjściu z grupy. W praktyce – kolejna szansa na emocje, wspomnienia, niezapomniane historie. Wczorajszy karny w 93. minucie udowodnił, że nawet męczybuły na tym mundialu, na tych świetnych mistrzostwach, potrafią na stałe zapisać się w historii piłki nożnej.
Nawet, jeśli to wpis polegający na kalkulatorowych obliczeniach.
JAKUB OLKIEWICZ