Są chwile, w których sami nie wiemy, co napisać. Kiedy jesteśmy skołowani do tego stopnia, że… A zresztą, wystarczy przecież spojrzeć na wynik. W derbach Krakowa, będących jednocześnie rewanżowym meczem finału Centralnej Ligi Juniorów, Wisła Kraków zmasakrowała Cracovię 10:0. Na wyjeździe. Ona nie przeszła po Pasach – raczej się po nich przebiegła, poskakała do woli i jeszcze wytarła buty. Wyrok? To jednak coś więcej. Skrajne upokorzenie, po którym – nie zdziwilibyśmy się – kilku kandydatów na piłkarzy z ekipy gospodarzy porzuci swoje marzenia o zawodowym kopaniu piłki.
Na miejscu trenera Zegarka, za wszelką cenę staraliśmy się doprowadzić do walkowera. Jedna zamiana więcej, wpuszczenie masażysty – cokolwiek, byle przerwać tę hucpę. Dojść do finału po emocjonujących bojach, dzięki niesamowitemu zaangażowaniu, czasami wręcz wbrew logice, by na koniec zaliczyć tak brutalny WPIERDOL, kończąc w dziewięciu…
Tylko niech nikt nie wznosi argumentu, że nie grali kontuzjowani Kapustka i Wdowiak. 0:10!
Po pierwszej połowie, która zakończyła się czterobramkowym prowadzeniem Białej Gwiazdy (pięcio, biorąc pod uwagę wynik sprzed trzech dni), wydawało się, że druga połowa będzie przypominała dożynki. Że już wystarczy. Że po prostu mamy powtórkę z pojedynku wiślaków z Lechem, gdy również po 45 minutach wygrywali wysoko. Łudziliśmy się w przerwie, mając w pamięci fantastyczną pogoń za Pogonią i te cztery gole w ostatnich dwudziestu minutach. To byłoby coś, prawda?
No, tyle że znów trafiali wyłącznie goście. Przed zejściem do szatni hat-tricka wcisnął Kamil Kuczak, po przerwie to samo zrobił Tomasz Zając, a w tak zwanym międzyczasie wpadły jeszcze cztery gole. Gdzie wtedy byli gospodarze? Na pewno nie pod bramką wiślaków, ponieważ pierwszy raz w pobliżu ich pola karnego pojawili się gdzieś około 40. minuty… Dość powiedzieć, że graczem, który przejawiał największe inklinacje do gry kombinacyjnej był… bramkarz, Dawid Kobyłka. Krótko rozgrywał piłkę, próbował kiwać rywali “na zamach”. Ale chyba nie o to chodziło, co?
Co zapamiętamy?
Na pewno akcję Wisły z 29. minuty, gdy do siatki co prawda nie trafili, jednak zdołali oddać wtedy cztery strzały – jeden po drugim – w tym ostatni w poprzeczkę. O, to samo szóstą bramkę, autorstwa Zająca, króla strzelców fazy pucharowej (11 goli w sześciu występach), kiedy zabawił się dokładnie tak, jak chciał, albo nawet jeszcze lepiej. Zgoda – wiślakom wpadało praktycznie wszystko. Dawid Kamiński mknął prawym skrzydłem, rozejrzał się, komu dograć, a po chwili piłka wpadła w samo okienko, przy bliższym słupku, mimo rozpaczliwej interwencji Kobyłki.
O ile w pierwszym meczu Wisła była zdecydowanie lepsza, lecz zwyciężyła ledwie 2:1, do tego strzelając gola z wyimaginowanego rzutu karnego, o tyle dziś – cóż, zrobiła Cracovii to, co niegdyś Artur Szpilka zamierzał sprawić Krzysztofowi Zimnochowi. Poznaliśmy pierwszego mistrza zmodyfikowanej CLJ i nie mamy już żadnych złudzeń, że wygrała bezsprzecznie najlepsza drużyna. Może da to Cupiałowi do myślenia, choć jakoś specjalnie byśmy się nie nastawiali…