– W piątek wieczór Rzym był miastem świdrującej w uszach ciszy. Nazajutrz „Gazzetta dello Sport” tytułowała na pierwszej stronie: „Ugotowani i zjedzeni”, a w środku: „Italia z najgorszych snów”. Natomiast „Corriere della Sera” podsumowała: „Pomylili wszystko. Italia jest skończona”. Jak wyliczył komputer, włoscy piłkarze przebiegli o 10 proc. mniej dystansu niż w meczu z Anglią. Każdy z przepytywanych po meczu włoskich piłkarzy mówił o nieznośnym klimacie, palącym popołudniowym słońcu i totalnym braku sił – czytamy w Rzeczpospolitej. W dzisiejszej prasie można znaleźć wiele mundialowych tematów, ale nam do gustu przypadł m.in. ten o reprezentacji Włoch. Zapraszamy na wtorkową prasówkę!
FAKT
Fakt otwiera się „zwycięstwem na otarcie łez” (o Hiszpanach), „pomarańczowym czołgu, który brnie dalej” (o Holendrach) i „niesamowitym Neymarem, genialnym Meksykiem” (o grupie A). Innymi słowy, wszystko to, co wydarzyło się wczoraj.
A dziś? Dziś Włochów ma uratować następca Roberta Lewandowskiego, czyli Immobile, a Anglicy… mogą zostać mistrzami świata. Umieramy z ciekawości, co tym razem ktoś wymyślił…
Reprezentanci Anglii już pakują walizki. Zanim jednak piłkarze Roya Hodgsona (67 l.) wrócą do domu, rozegrają na mistrzostwach w Brazylii jeszcze mecz z Kostaryką. Jeżeli synowie Albionu wygrają, to zostaną… nieoficjalnymi mistrzami świata. Cała idea przyznawania tego tytułu narodziła się na Wyspach w 1967 roku, kiedy w spotkaniu towarzyskim Szkocja pokonała ówczesnych oficjalnych mistrzów, Anglików 3:2. System jest więc prosty, kto pokona mistrza, ten zabiera tytuł. Później przez kilkanaście lat idea nieoficjalnego mistrza została porzucona. Wrócił do niej w 2003 roku Paul Brown, dziennikarz FourFourTwo, który prześledził wszystkie spotkania międzypaństwowe od pierwszego (również Anglia – Szkocja) i od tamtego spotkania przyznawał tytuł mistrzowski. Aktualnie najlepszą drużyną na świecie jest Kostaryka, która zabrała go Urugwajowi, ogrywając go w pierwszym meczu grupy D. Jeżeli zespół Hodgsona chce chociaż w minimalnym stopniu poprawić sobie nastrój, to ogrywając zespół Jorge Luisa Pinto (62 l.), wróci na Wyspy jako mistrz świata.
U Greków bojowa i waleczna atmosfera. Również pomiędzy nimi samymi.
Ioannis Maniatis (27 l.) to tykająca bomba. Grek kilka dni temu znów prawie pobił się z innym piłkarzem kadry narodowej i chciał wyjeżdżać z Brazylii Koledzy namówili go jednak do pozostania. I nic dziwnego, takich szaleńców reprezentacja Grecji potrzebuje, jeśli chce znaleźć się w 1/8 finału mundialu. Przed mistrzami Europy sprzed 10 lat wielkie wyzwanie. Zagrają przeciwko Wybrzeżu Kości Słoniowej i do awansu potrzebują zwycięstwa oraz potknięcia Japonii z Kolumbią. Już pierwsze zadanie nie będzie łatwe do wykonania, bo ekipa Fernando Santosa (60 l.) musi porzucić swój defensywny styl gry. W układance selekcjonera ważną rolę odgrywa Maniatis, który jeszcze kilka dni temu był spakowany i miał wykupiony bilet powrotny do Aten. Zawodnik Olympiakosu znów bowiem wdał się w pyskówkę i przepychanki. Tym razem z Georgiosem Tzavellasem (27 l.), który ostro zaatakował kolegę wślizgiem. To była iskra, która spowodowała wybuch. – O co ci chodzi? Przecież nie grasz teraz w PAOK-u – krzyczał wkurzony Maniatis i dążył do konfrontacji na pięści. Gdyby nie koledzy, doszłoby do bijatyki. To było nawiązanie do sytuacji sprzed kilku tygodni. Wówczas w trakcie półfinału Pucharu Grecji piłkarz z Pireusu starł się z legendą greckiej piłki, Kostasem Katsouranisem (35 l.). Zawodnik PAOK przed wylotem na mundial oficjalnie przeprosił, na co Maniatis w ogóle nie zareagował. – Ja uważam sprawę za zamkniętą – uciął wówczas Santos. Okazało się jednak, że to była bomba z opóźnionym zapłonem.
Tomasz Hajto swój felieton poświęca Belgom i osobistym wspomnieniem o Marcu Wilmotsie. Można zerknąć.
Dziecko rodzi się w bólach, ale później jest wiele radości. Podobnie jest z reprezentacją Belgii, która po dwunastu latach wróciła na mistrzostwa świata. Może jeszcze nie gra najładniejszej piłki, ale odniosła dwa zwycięstwa. Znacznie lepsze reprezentacje mogą tylko pomarzyć o takim wyniku. Belgowie przez wiele lat na arenie międzynarodowej nie odnosili żadnych sukcesów. Ale poszli po rozum do głowy i postawili na szkolenie młodzieży. Teraz odnoszą pierwsze sukcesy. Myślę, że są w stanie dojść do ćwierćfinałów. Mają naprawdę mocną reprezentację, choć uważam, że ich największe gwiazdy jeszcze nie pokazały swoich największych możliwości. Eden Hazard, Romelu Lukaku czy Marouane Fellaini nie prezentują się najlepiej. To jeszcze nie jest ta reprezentacja z eliminacji. Jak odpalą, mogą sprawić dużą niespodziankę. Na razie chyba tylko Vincent Kompany gra na poziomie, do jakiego nas przyzwyczaił. Ojcem sukcesów bez wątpienia jest trener Marc Wilmots. Belgijski związek piłkarski nie miał obaw powierzyć mu roli selekcjonera, mimo braku doświadczenia. Zaryzykowali i to się opłaciło. W Niemczech Wilmots miał pseudonim „Kampfschwein”, czyli “Walcząca Świnia”. Prawdopodobnie dlatego, że zawsze miał nadwagę. To jednak nie przeszkadzało mu na boisku. Oprócz świetnej techniki i gry głową, biegał i walczył od pierwszej do ostatniej minuty. Już wówczas widać było, że ma cechy przywódcze. W szatni potrafił mobilizować resztę zespołu, i to pokazuje obecnie na ławce trenerskiej. Doskonale czuje to co dzieje się na boisku. Zmiany których dokonuje są przemyślane i trafione. Podoba mi się również jak żyje grą drużyny.
RZECZPOSPOLITA
Po Fakcie tradycyjnie zaglądamy do Rzeczpospolitej, gdzie – jak już pisaliśmy nieraz – o mundialu jest co poczytać. Startujemy ciekawym tekstem Piotra Żelaznego pt. „Handel żywym piłkarzem”.
Eksport futbolistów to od dawna poważna gałąź gospodarki kraju, który organizuje mundial. (…) Eduardo jest przykładem tego, jak bardzo na miejscu są takie określenia jak „eksport” czy „produkt” przy opisywaniu brazylijskich transferów. Gdy podpisał pierwszą profesjonalną umowę z Dinamem, znalazł się w niej zapis, że do końca kariery będzie musiał oddawać 25 proc. swoich zarobków (wszystkich – łącznie z premiami, bonusami, a także pieniędzmi, które otrzymywał z praw marketingowych) ówczesnemu prezydentowi Dinama Zdravko Mamiciowi, a kolejne 25 proc. menedżerowi, który go dostrzegł w Rio podczas Pucharu Faweli, Helio Augusto. Po podpisaniu kontraktu z Arsenalem w 2001 r. Eduardo przestał się wywiązywać z umowy, więc Mamić pozwał go do sądu. W końcu, dopiero w styczniu tego roku (!), sąd w Zagrzebiu przyznał rację piłkarzowi. Sędzia, orzekając, powiedziała: – Należy wziąć pod uwagę, że Da Silva był młodym człowiekiem, kiepsko mówiącym po chorwacku, nie miał chorwackiego obywatelstwa. W kwestiach prawa był analfabetą. Podobne praktyki w Brazylii są niestety normą. Alex Bellos w książce „Futebol. Brazylijski styl życia” opisuje losy nastolatka, który został przez nieuczciwego menedżera wywieziony do Belgii. Na wyjazd chłopaka do Europy składała się cała dalsza i bliższa rodzina. Na miejscu okazało się, że menedżer ulotnił się razem z pieniędzmi. Kandydat na piłkarza, bez środków do życia i znajomości języka, wylądował na ulicy. Miał szczęście, że po kilku miesiącach przygarnęła go przypadkowo spotkana brazylijska rodzina.
Michał Kołodziejczyk, będąc w Sao Paulo, pochyla się nad największą rewelacją brazylijskiego turnieju.
Takie scenariusze kibice lubią najbardziej, w takiej roli najchętniej widzielibyśmy naszą reprezentację, gdyby awansowała na mundial. Polska pokonała zresztą Kostarykę 2:1 w ostatnim meczu na mistrzostwach świata, jaki przyszło nam rozegrać – w Hanowerze, w 2006 roku, po dwóch golach obrońcy Bartosza Bosackiego. O grupie, do której trafiła Kostaryka, od razu po losowaniu mówiono – grupa śmierci. Oczywiście drużyny z kraju, w którym mieszkają tylko cztery miliony ludzi, nikt nie traktował poważnie. Ot, taki mundialowy folklor, tło dla Urugwaju, Anglii i Włoch, które miały wybrać najsłabszego spośród siebie i zostawić go w grupie. Karty rozdawała jednak Kostaryka, a trener Jorge Luis Pinto po tym, jak jego piłkarze wygrali 3:1 z Urugwajem i 1:0 z Włochami, mówił: – To prawda, jesteśmy w grupie śmierci, ale to nie my jesteśmy martwi. Brazylijczycy kibicują Kostaryce. Pewnie trochę dlatego, że uwielbiają opowieści, w których żebrak zostaje milionerem, a może dlatego, że lepiej w późniejszej fazie spotkać się z tą drużyną, niż np. z Urugwajem, któremu wciąż marzy się finał. Kostarykanie jeszcze przed dzisiejszym meczem z Anglią zapewnili sobie awans, a Anglicy odpadli. – Przed turniejem powiedziałem moim piłkarzom, żeby stworzyli historię. Nasz naród na to zasługuje, możemy czuć się dumni. Większość specjalistów w nas nie wierzyła i teraz jest zaskoczona. Dla trenera to jednak nie jest żaden problem, skreślanie naszych szans jeszcze przed mundialem pomogło mi w zmobilizowaniu zespołu – mówi Pinto.
Ale bardziej podoba nam się inna korespondencja, ta z Rzymu. Piotr Kowalczuk o reprezentacji Włoch i medialnej atmosferze wokół niej.
Tym bardziej więc porażka z Kostaryką była szokiem. W piątek wieczór Rzym był miastem świdrującej w uszach ciszy. Nazajutrz „Gazzetta dello Sport” tytułowała na pierwszej stronie: „Ugotowani i zjedzeni”, a w środku: „Italia z najgorszych snów”. Natomiast „Corriere della Sera” podsumowała: „Pomylili wszystko. Italia jest skończona”. Jak wyliczył komputer, włoscy piłkarze przebiegli o 10 proc. mniej dystansu niż w meczu z Anglią. Każdy z przepytywanych po meczu włoskich piłkarzy mówił o nieznośnym klimacie, palącym popołudniowym słońcu i totalnym braku sił. Wraz z poszarzałym na twarzy trenerem Prandellim powtarzali jak mantrę: „Trzeba się fizycznie odbudować przed meczem o wszystko z Urugwajem”. O tyle to dziwne, że ponoć włoski sztab zebrał bezcenne doświadczenia podczas Pucharu Konfederacji rok wcześniej i dzięki temu wiedział, jak kondycyjnie przygotować zespół do turnieju. Skonsternowani piłkarze nie potrafili do końca zrozumieć, co się stało na boisku. Thiago Motta (podstawowy pomocnik PSG) kręcił głową z niedowierzaniem, mówiąc: – Przecież żaden z tych Ticos nie zmieściłby się w składzie silnego europejskiego klubu. Krytyka mediów była tak bezlitosna, że w niedzielę „Gazzetta dello Sport” apelowała w artykule redakcyjnym, by przed meczem z Urugwajem nie rozpoczynać sądu nad drużyną i trenerem, by dać im szansę. Wszystko na nic. Wyroki już zapadły. Guru włoskich komentatorów futbolowych Mario Sconcerti pisał w „Corierre della Sera”, że drużynie brak lidera, który by ją poderwał do walki, a Balotelli nie dorósł do otaczającego go kultu, by zakończyć ponuro: „Musimy zdać sobie sprawę, że mecz z Kostaryką był wierną fotografią stanu naszego futbolu i słabości tej drużyny. Niestety, innych, lepszych piłkarzy od tych, którzy są w Brazylii, nie posiadamy. Nie wińmy trenera”.
Jest jeszcze kilka tekstów w RP, ale wszystkiego nie zacytujemy. Te trzy powyżej to najlepsze pozycje.
GAZETA WYBORCZA
Tekstów o Kostaryce – zwłaszcza, że dziś gra z Anglią – mamy kilka. I tutaj również.
To Kostaryka miała na tym turnieju dostarczać punktów – także Anglikom. Role, nie po raz pierwszy na mundialu, się odwróciły “Guastafeste” mówią we Włoszech na kogoś, kto psuje innym zabawę. Przychodzi taki na imprezę i zamiast dostosować się do nastrojów, siada na środku pokoju przeznaczonego do tańca, rozkłada swoje rzeczy i ani myśli się ruszyć. Na mundialu guastafeste jest Kostarykaninem: ograł Włochy i Urugwaj, a stawką meczu z Anglią jest dla niego tylko wybór przeciwnika w jednej ósmej finału. Jak to możliwe, że dokonała tego reprezentacja czteromilionowego zaledwie kraju, gdzie w piłkę gra tylko 50 tys. osób? Jak to możliwe, że przeciwko trzem drużynom, które w przeszłości zdobywały mistrzostwo świata? Jak to możliwe, że kompletnie bez gwiazd? Fakt: bramkarz Keylor Navas dobrze sobie radził w lidze hiszpańskiej, ale w zespole uznawanym za równie słaby jak jego reprezentacja. Bryan Ruiz zostawił po sobie dobre wspomnienia w Holandii, ale w Fulham mu nie wyszło, podobnie jak w Arsenalu Joelowi Campbellowi (Kostarykanin podpisał kontrakt z klubem Arsene’a Wengera przed trzema laty, ale miał kłopot z pozwoleniem na pracę i od tamtej pory nie zadebiutował w pierwszym składzie, grając głównie na wypożyczeniach). Junior Diaz w Wiśle też furory nie zrobił: konia z rzędem temu, kto nie będąc futbolowym hipsterem, kojarzył przed mundialem jeszcze jakieś nazwiska, może oprócz Bolanosa z Kopenhagi. Nazwisko kolumbijskiego trenera Jorge Luisa Pinto – obieżyświata, który w ciągu 30 lat pracy 19 razy zmieniał miejsce zatrudnienia, też sensacji nie wróżyło. Kiedy ograli Urugwaj, osłabiony brakiem Suareza, komentujący spotkanie José Mourinho uznał, że drugi raz im się nie uda: zniknie efekt nowości, Włosi będą wiedzieć, co ich czeka i świat odzyska swój porządek.
Del Bosque znów walczy ze wszystkimi dookoła. Czyli kolejny artykuł o hiszpańskim kryzysie.
Na ostatni, pożegnalny mecz Hiszpanów na brazylijskim mundialu wybrano czarne stroje. Ustępujący mistrzowie świata ograli Australię 3:0, jednak kolor idealnie pasował do nastroju żałoby w zespole. Vicente del Bosque dał szansę pożegnania się z kadrą weteranom i niechcianym. Mecz z Australią był końcem wielkiej generacji, ale na pewno nie początkiem czegoś nowego. Zagrali przede wszystkim ci, którzy dotąd byli rezerwowymi, bo trener potraktował to jako “trámite”, czyli formalność do odbębnienia. Dał szansę pożegnania się z kadrą Villi, Torresowi, Reinie, Albiolowi, Xabiemu Alonso, Juanfranowi, czyli tym, którzy zrezygnowali lub których kibice w kadrze już nie chcą. Wsparci Ramosem, Jordim Albą, Iniestą i Koke mieli bronić honoru. Wszystko inne zostało przegrane już wcześniej. Dni dzielące mecze z Chile i Australią były dla Hiszpanów psychiczną katorgą. Obiekty Atlético Paranaense w Kurytybie zamieniły się w grobowiec jednej z największych drużyn w historii piłki. – W moim własnym domu usłyszałem, że byłem niczym więcej niż marionetką w rękach piłkarzy Barcelony – żalił się Vicente del Bosque. Selekcjoner “La Roja” uważa, iż po porażce na mundialu w Brazylii został potraktowany napastliwie i niesprawiedliwie. Tuż po przegranej z Chile 0:2, gdy drużyna broniąca trofeum straciła szanse na awans z grupy, hiszpańscy dziennikarze skłonni byli dziękować mu za sześć lat triumfów. Ale już następnego dnia zaczęło się coś w rodzaju polowania na czarownice. – Jeśli zawadzam, to odejdę – zadeklarował selekcjoner. Frustracja była ogromna. Także wśród samych piłkarzy. Najpierw koledzy z drużyny wściekli się na Xabiego Alonso, który powiedział, że mistrzom z RPA zabrakło głodu sukcesu. Pomocnik Realu tłumaczył, że nie chodziło mu o brak ambicji, ale intensywność w grze. Potem dodał jednak, że on z kadry rezygnuje.
Kolejny artykuł o Włochach, którzy mają ratować honor Europy w grupie śmierci, pomijamy. Tak jak i relację z wczorajszego meczu Chile z Holandią, ale na analizę Blinda i Robbena chętnie spojrzymy.
Maestro Arjen Robben i czeladnik Daley Blind w meczu Holandia – Chile wypełnili dla Holandii swoje zadania. Bez błysku. (…) Daley Blind do tej pory zawsze gdzieś w okolicy miał ojca, Danny’ego, byłego gwiazdora reprezentacji. W Ajaksie – ojciec jest dyrektorem sportowym. W kadrze – jednym z asystentów. Na boisku – wrrrróć! – tam na ojca nie może liczyć W meczu z Chile 24-letni obrońca Ajaksu grał najpierw jako lewy z trzech defensorów, a w końcówce jako lewy z czterech. W obu konfiguracjach przede wszystkim był nastawiony na grę w obronie, stawał naprzeciw Sáncheza, którego wkurzał maksymalnie. Statystyki Holendra mogą być mylące. Niby faulował sześć razy – za każdym razem Sáncheza! – ale można było mieć wrażenie, że te wszystkie faule mieściły się w koncepcji. Część z nich zresztą widział chyba tylko gambijski sędzia, który udowodnił w tym meczu, że na dotykanie się rękami w Gambii miejsca nie ma. Przyjmującego piłkę gwiazdora Barcelony Blind odpychał, przepychał, a minięty – łapał i przewracał. Kiedy było trzeba, kopnął w nogę, za co w 64. minucie dostał żółtą kartkę. (…) Robben tymczasem na tym mundialu jest gwiazdą z najwyższej półki, znaną powszechnie i szanowaną nawet w Gambii. To ta półka, gdzie są piłkarze, których każde dotknięcie powoduje zagrożenie dla bramki rywala. Tak było także w tym meczu mimo aż 12 strat piłki. Robben gra w zasadzie jako lewy napastnik, ale chętnie cofał się po piłkę, a także często zmieniał strony z Jeremainem Lensem. Był idealny do kontrataków, bo rozpędzony z piłką u nogi jest niemal nie do zatrzymania. Przeciwko Chilijczykom powinien w zasadzie strzelić gola po akcji w 40. minucie, kiedy minął pięciu piłkarzy rywala i strzelił z kilkunastu metrów minimalnie niecelnie.
A w wydaniu warszawskim analiza najbliższego rywala Legii w eliminacjach Ligi Mistrzów. Nie będziemy co cytowali, bo takie teksty jeszcze powstaną – jak będzie zbliżał się sam mecz.
SPORT
Hiszpanie żegnają się z mundialem na okładce Sportu.
Znów najciekawsze są rozmówki… Czesław Michniewicz analizuje grupę B.
Holandia w meczu z Chile potwierdziła dominację w grupie B…
– Szczerze? Czuję się trochę rozczarowany. W ogóle po spotkaniu z Hiszpanią liczyłem na więcej, jeśli chodzi o grę Holendrów, bo – mimo wygranej – ani z Australią, ani teraz na kolana mnie nie rzucili. Z drugiej strony postara Chile też pozostawiała wiele do życzenia – oba zespoły grały jakby bez werwy, jakby żaden z nich nie chciał tego pierwszego miejsca zająć… Nie widziałem w ich grze ani jednego elementu, który mógłby mi się podobać i prawdę mówiąc częściej przełączałem na spotkanie Hiszpanii.
Michniewicz chyba ostry jak nigdy, co?
A kawałek dalej Włochów analizuje Tomasz Kupisz, który chyba zbyt wiele o tej reprezentacji nie wie. A jeśli wie, to niespecjalnie chciało mu się gadać. Najciekawszy jest fragment o napadzie Italii, więc przytoczmy.
Ponoć włoskie media namawiają Cesare Prandellego do wystawienia dwójki napastników, Mario Balotellego miałby wesprzeć Ciro Immobile. Dobry pomysł na Urugwajczyków?
– Immobile miał bardzo dobry sezon w Serie A i być może zasługuje na szansę. Myślę jednak, że Cesare Prandelli zagra jednak tylko jednym napastnikiem. Za dużo musiałby zaryzykować w tyłach. W każdym razie dla mnie byłoby to zaskoczenie. Podobnie jak „podmiana” Balotellego na Immobile. We Włoszech tak w klubach, jaki w reprezentacji jedenastka ma wielki kredyt zaufania. Niechętnie dokonuje się w niej roszad.
No, sami widzicie, że Kupisz to Ameryki nie odkrył.
Tematy krajowe? Owszem, jest kilka:
– Szczęście Polaków w losowaniu, oprócz Zawiszy
– Śląsk nie zgodził się na wyjazd Patejuka z Podbeskidziem na obóz, choć… Patejuk od 1. lipca będzie jego piłkarzem. Po co tak chłopakowi robić pod górę?
– W Zabrzu sprawdzają Nwaogu
SUPER EXPRESS
W SE odrobina egzotyki – Piotr Koźmiński w rozmowie z Faustino Asprillą, jednym z najlepszych napastników w kolumbijskim futbolu.
Za nami dwa mecze Kolumbii. Jak pan ocenia rodaków?
– Jestem dumny. 3:0 z Grecją i 2:1 z WKS – plan wykonany perfekcyjnie. Funkcjonują i obrona, i pomoc, i atak. Ten zespół będzie najlepszą reprezentacją w historii Kolumbii. Już powtórzył nasz największy sukces, czyli wyjście z grupy, co udało się tylko w 1990 r. Wtedy przegraliśmy w następnej fazie z Kamerunem. A teraz? Ten zespół jest zdolny zajść dużo dalej, tyle że w następnej rundzie możemy wpaść na Włochy lub Urugwaj. A wtedy faworytami nie będziemy.
Macie kilku świetnych piłkarzy, ale najlepszy jest chyba James Rodriguez?
– Nie. Cenię Rodrigueza, ale mózgiem tego zespołu jest Juan Cuadrado. To od niego najwięcej zależy.
Kiedy ciężką kontuzję odniósł Radamel Falcao, wielu uważało, że bez niego Kolumbia nie da rady. Widzi pan w zespole drugiego Falcao?
– Tak, widzę. Z powodzeniem w tę rolę może się wcielić Carlos Bacca. Zrobił niesamowite postępy. Teraz ma drobną kontuzję, ale na fazę pucharową będzie gotowy. I może błysnąć.
A kawałek dalej mamy coś, czego nie chce nam się nawet komentować. Fotoreportaż z wizyty narzeczonej Kuby Rzeźniczaka w sklepie – Edyta kupiła mu telewizor. Niesamowite.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Całkiem sympatyczna okładka.
Holandia? Nie wszyscy są nią zachwyceni, a na pewno nie Cruyff. Piszą o tym Michał Pol i Barbara Bardadyn.
Holandia zagrała bez zawieszonego za żółte kartki Robina van Persie, kapitana drużyny, jej charyzmatycznego lidera i czołowego strzelca, odpowiedzialnego za 30 procent bramek od kiedy zespół objął Louis van Gaal. Napastnika Manchesteru United zastąpił Jeremain Lens z Dynama Kijów. Na lewym skrzydle zagrał zaś Dirk Kuyt. Holendrów tradycyjnie na kolejnym już wielkim turnieju skrytykowała ich największa legenda, Johan Cruyff, który od kiedy zakończył karierę, w grze Oranje widzi głównie braki. – Widzę dobre wyniki i słabą grę. Zwycięstwa i awans to sukces, ale martwi gra naszej reprezentacji. O wiele bardziej podają mi się Niemcy, którzy zachowywali swój styl gry, nawet w trudnych momentach meczu z Ghaną. Holandia powinna czerpać z nich przykład – stwierdził. Ale van Gaal, dysponujący na mundialu trzema wielkimi gwiazdami i przeciętniakami z Eredivisie pozostał wierny stylowi, który tu obrał. Holendrzy odpierali ataki Chilijczyków i po przechwyceniu piłki od razu posyłali ją do Wesleya Sneijdera albo Arjena Robbena, ci zaś wyprowadzali kontry. Po najgroźniejszej z nich w pierwszej połowie Robben wdarł się na pole karne z lewej strony, klasycznym swoim zwodem, który znają wszyscy, ale mało kto potrafi zatrzymać, złamał do środka i strzelił minimalnie obok słupka. Noszący pod nieobecność van Persiego opaskę kapitana Robben był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem Pomarańczowych i to po jego rajdzie i podaniu z linii końcowej wynik meczu na 2:0 ustalił Memphis Depay. Wcześniej Holendrzy objęli prowadzenie po strzale głową Leroy’a Fera. Obaj to rezerwowi, których van Gaal wprowadził w drugiej połowie. Okazało się, że ma równie szczęśliwą rękę do zmian jak Belg Mark Wilmots, dla którego rezerwowi zdobyli już trzy gole na mundialu w Brazylii.
Co dalej po zwycięstwie Meksyku nad Chorwacją?
Aztecki mur nie pęka. Trzy mecze, świetna gra całej drużyny w defensywie, to był klucz do sukcesu. Teraz przed drużyną Miguela Herrery wielki test, starcie z holenderską ofensywą. Najpierw będą cieszyć się z awansu do fazy pucharowej. A Meksykanie potrafią się radować jak mało kto. Długo oglądaliśmy starcie ala Karpow – Kasparow. Obie drużyny schowane za podwójną gardą, mozolnie konstruujące atak pozycyjny. Nikt nie chciał zaryzykować. Zawodnicy Miguela Herrery nie musieli, bo im remis dawał awans. Chorwaci czekali, nie chcieli się zbyt wcześnie odsłaniać, bo to mogło skończyć się źle. Stąd przez ponad godzinę jedynym zagrożeniem były stałe fragmenty gry i uderzenia z dystansu. W poprzeczkę huknął Hector Herrera, minimalnie przestrzelił Danijel Pranjić, ale to było mało. Dominowała walka i dyscyplina taktyczna. Na finezję musieliśmy poczekać.
Ciekawy tekst Tomasza Włodarczyka o Ronaldo.
Dwukrotny mistrz świata po zakończeniu kariery robi wielkie interesy. Zarzucają mu, że się sprzedał. Że jest jak chorągiewka na wietrze. Trudno się na niego nie gapić, kiedy wchodzi do pomieszczenia. Najlepszy strzelec w historii mundiali (kilka dni temu jego rekord wyrównał Miroslav Klose), dwukrotnie zdobywał upragniony przez piłkarzy Puchar Świata. Na nogach charakterystyczne blizny po operacjach, gdyby nie kontuzje najprawdopodobniej wciąż grałby w piłkę. Uśmiech od ucha do ucha, znana szczerba między zębami. 37-letni Ronaldo podczas mundialu jest wszędzie. Ale wszędzie tylko na chwilę. Il Fenomeno to największa maskotka turnieju. Interesowna maskotka. Już w pierwszym dniu pobytu w Rio de Janeiro jesteśmy zaproszeni na imprezę jednej z największych firm produkujących sprzęt sportowy. Ma być Ronaldo. Może uda się porozmawiać, zadać trzy pytania? Wreszcie jest. Pojawia się na scenie u boku pięknej prowadzącej. Rzuca do widowni kilka słów. A potem „obrigado” i znika. To już?
Jest też kilka zapowiedzi. „Mecz o… mistrza”, czyli tekst o Anglikach, który cytowaliśmy już przy okazji Faktu. „Wiara w Suareza”, czyli spojrzenie na dzisiejszy mecz o życie ze strony Urugwaju i Immobile, który ma pomóc Balotellemu (czytaliście o tym już wyżej). Poza tym, jest szansa, że Faryd Mondragon zostanie najstarszym piłkarzem, który zagrał na mundialu – wystarczy, że gość, który dopiero co skończył 43. lata, wskoczy między słupki Kolumbijczyków.
Co na krajowym podwórku? Echa losowania europejskich pucharów – to raz, kolejna kontuzja Dawida Nowaka – dwa, Beitar zrezygnował z Kokoszki – trzy. No i cztery: Borysiuk chce się odbudować w Lechii.
Po bolesnym zderzeniu z futbolem zagranicznym Ariel Borysiuk postanowił wrócić do kraju i odbudować formę w Gdańsku. – Pobyt poza Polską oceniam pozytywnie jedynie połowicznie. Nie chcę płakać nad rozlanym mlekiem czy szukać tanich wytłumaczeń. Nie pasowałem po prostu do koncepcji trenerów pod koniec pobytu w Niemczech czy w Rosji. Nikt się na mnie nie uwziął. Przegrałem rywalizację o miejsce w składzie i musiałem zacząć szukać miejsca gdzie indziej – powiedział Borysiuk. Gdy skończył się sezon w Rosji, teoretycznie pozostał mu powrót do Niemiec, gdzie kontrakt wiązał go do czerwca 2016 roku. Jednak interesowało go raczej inne rozwiązanie. – Pojawiło się kilka ofert, ale ta z Gdańska była najbardziej konkretna. Trafiam do nowego miasta, środowiska, gdzie tworzy się zupełnie nowa drużyna. W szatni jest dużo świeżo pozyskanych zawodników, sam zbyt wielu chłopaków za dobrze nie znam. Może poza Danielem Łukasikiem, z którym grałem w Legii, czy kilkoma zawodnikami, z którymi spotkałem się na zgrupowaniach narodowych reprezentacji. Jest też przede wszystkim nowy trener. Wszyscy mamy niespełna cztery tygodnie czasu do inauguracji rozgrywek ligowych. Ale mam nadzieję, że stworzymy w Lechii drużynę na miarę oczekiwań kibiców – powiedział Borysiuk, który swego czasu znajdował się w orbicie zainteresowań selekcjonerów reprezentacji Polski, lecz wskutek kłopotów z regularną grą w klubie, na razie od kadry się oddalił. – Dostałem butem po głowie. Po takim wyjeździe człowiek pokornieje – przyznaje Borysiuk.
Na koniec do głosu dochodzą jeszcze felietoniści: Hajtę już cytowaliśmy, Iwanowa pomijamy, ale chętnie spojrzymy na tekst Dariusza Dziekanowskiego. Kilka porozrzucanych refleksji z mundialu.
Natura gwiazd bywa skomplikowana. To, co kibicom wydaje się oczywiste, jest dla nich najtrudniejsze – skoncentrować się an grze, po meczu powiedzieć kilka dyplomatycznych frazesów i mieć święty spokój. Zdawałoby się, że to najlepsza recepta na sukces. Nie jest to takie proste. Tłumienie emocji może być szkodliwe. Zastanawiamy się, dlaczego Suarez musiał znowu narobić sobie wrogów w Anglii. Po co po spotkaniu z Anglikami znowu pokazywał, jak bardzo mu nie po drodze z kibicami z Wysp Brytyjskich? Czy nie wystarczyło mu, że dwa strzelone gole były dla nich okrutnym rewanżem, straszliwym upokorzeniem? Tacy zawodnicy, których nazywamy gwiazdorami, często są prześladowani przez demony. Niektórych ten wewnętrzny wróg nakręca do gry, innych niszczy. Są tacy, którzy nie potrafią funkcjonować, gdy wokół nich jest sposób, muszą przywoływać złe duchy.