Na kilka godzin przed treningiem reprezentacji Kostaryki okolice stadionu Santosu śpią. Bary świecą pustkami i jedynie w tym najbliższym, tuż obok zakładu fryzjera Pelego, kilku typów z tatuażami Santosu przesiaduje przy piwku od rana. Dla nich to codzienność. Tutaj wszyscy żyją klubem. Widać to też po domach, które przystrojone są tu w barwy klubowe. Stadion z zewnątrz przypomina zaś coś pomiędzy basenem a opuszczoną fabryką. Trybuny jak w latach 80. Gdyby nie kilka niezłych samochodów pod stadionem, czułbym się jak w poprzedniej epoce.
Do treningu największej rewelacji mundialu pozostały dwie godziny. Bary zaczynają się wypełniać. Zbiera się kilku nastolatków w barwach Santosu i ekipa z brazylijskiej SporTV. Na ulicę wychodzi też typ usiłujący przypominać Neymara. Stoi na ulicy, podbija piłkę, zatrzymuje ją na głowie, a kolejne telewizje nagrywają te jego wyczyny. Zbierają się też rodziny, które dyskutują o zakończonym przed momentem meczem Argentyny. Zbiera się też coraz więcej przedstawicieli mediów. Patrząc po akredytacjach – Brazylia, Kolumbia, Stany, Kostaryka, Hiszpania… – Tydzień temu było nas tu dziesięciu. Teraz przyjechał cały świat – mówi jeden z kostarykańskich dziennikarzy. Jeździ za reprezentacją od dawna, ale teraz będzie mu trudniej. – Widzisz, ty przyjechałeś do Juniora, ale jak on z tobą pogada, to ja poproszę o Keylora, ten o Celso, ten o Joela… Ale to dobrze. W końcu to nasza najlepsza reprezentacja w historii.
Kostaryka spóźnia się na trening o jakieś pół godziny. I tak musiała przełożyć zajęcia, bo gdy wyjeżdżaliśmy z Sao Paulo, komunikat informował jeszcze, że zajęcia odbędą się o 9:30. Autokar eskortowany jest przez z siedem motorów i dwa samochody policyjne. Na miejscu szaleństwo. Całe rodziny biegną pod płot oddzielający piłkarzy od tłumu. Dzieci wspinają się pokazując kartki z napisami „Vamos Costarica” i patrząc w albumy z naklejkami Panini wykrzykują kolejne imiona piłkarzy. Udaje im się namówić jednego. Reszta schodzi prosto na trening…