Jest za co dziękować. Za przywrócenie wiary w talent i wychowanie młodzieży. Za poradnik budowania harmonii. W końcu za grę tkaną setkami podań, która stała się wirusem tak uciążliwym, że musiały minąć lata zanim pojawiły się przeciwciała. Hiszpanie popchnęli futbol do przodu. Stymulowali goniący peleton. Teraz wszyscy mówią: uff to koniec. Zupełnie jakby tiki-taka była czymś na wzór irytującego parkowania autobusu. Przegrali, trudno. Zjedli swój ogon – zgoda, ale nie równajmy ich z ziemią. Piękna rzecz upadać, a jeszcze piękniejsza, gdy za dawne zasługi ma się do tego absolutne prawo.
Lampka alarmowa dla tiki-taki świeciła się już dawno. Pierwszy wyczuł to Guardiola, gdy obwieścił światu, że jest pusty i zamiast reperować perpetum-mobile, wybrał spacery w nowojorskim Central Parku. Potem był przegrany Puchar Konfederacji. Wiosną Bayern-07. Aż w końcu wczorajsza Maracana i łabędzi śpiew karzełkowatych geniuszy, którzy w końcu przyjęli do świadomości, że recept na zwycięstwa już nie mają. Okładka „Marki” z napisem „The End” jest tutaj symbolem. Wypowiedź Xabiego Alonso o braku radości, potwierdzeniem, że to się nie miało prawa udać. Syty nigdy nie zrozumie głodnego.
Piłka widziała już wszystkie możliwe upadki. Z nieba do piekła wędrowali wielcy piłkarze, najwspanialsze dream-teamy i systemy trenerskich Einsteinów. Francuzi mieli futbol á la nantaise. Holendrzy knitten, czyli dzierganie, a Hiszpanie wymyślili tiki-takę, chociaż już pewnie mało kto pamięta, że początkowo była to oblega Javiera Clemente na Barcelonę lat 80. Dopiero z czasem stała się komplementem. Dziś znowu niektórzy próbują włożyć ją do półki szyderstw. Trąbią, że bezsensowne „ja do ciebie, ty do mnie” właśnie się skończyło, tak jakby było to zwykłe parkowanie autobusu i system, który niczego piłce nie przyniósł.
Bawią mnie zawsze takie głosy. Trzeba mieć wyjątkowo wąską wyobraźnię, żeby nie zauważyć postępu. Hiszpanie zmienili futbol. W erze najemników pokazali światu, że warto szkolić. Zakpili z atletycznego przygotowania. Stworzyli grupę z ludzi, którzy w grupie żyć nie umieli.
Hiszpania mojego dzieciństwa to wyświechtane powiedzenie „Gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze”. To masa przeciętnych piłkarzy, wśród których najwięcej goli w kadrze miał Hierro, a Raul nie potrafił udźwignąć presji. Porównywanie tych dwóch okresów pokazuje drogę, jaką przebyli Hiszpanie. Podobno najlepsza reprezentacja w historii futbolu to Brazylia 58. Zaraz potem Niemcy Helmut Schoena w latach 70. Widziałem obie tylko na archiwalnych obrazkach, a Hiszpanów chłonąłem na co dzień. Jedno mistrzostwo, drugie, trzecie. Passa 29 nieprzegranych meczów. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wcześniej ktoś śmiał się z powiedzenia Linekera, że futbol to gra 22 mężczyzn, gdzie na końcu zawsze wygrywają… Niemcy.
A Hiszpanie się śmiali…
Kolekcjonowali mistrzowskie tytuły w kategoriach U-21 i U-19. Sprzedawali piłkarzy za 30 milionów euro. To naturalne, że w końcu ktoś musiał sprowadzić ich na ziemię. Dobrze, że stało się to teraz, bo w kolejce czeka kolejna generacja świetnych piłkarzy, a żeby znowu wejść na piedestał, potrzeba nowego impulsu. Korekty systemu, który korygowany nie był od lat.
To chyba właśnie zgubiło Hiszpanów. Mówię chyba, bo skoro rozprawia o tym cały świat, to raczej są tęższe głowy, żeby to teraz zanalizować. Del Bosque ciągle słyszał, że ponad 80 procent meczów wygrywa. Miał nie zepsuć drużyny Aragonesa i słowa dotrzymał. Budował atmosferę. Znalazł wspólny język między gwiazdami Realu i Barcelony, połączył w jedność przybyszów z Asturii, Galicji i Andaluzji. Problem pojawił się, kiedy trzeba było reagować. Zamiast zachowywać status quo, naprawiać. Bo Hiszpanie od dłuższego czasu sygnalizowali światu: tak, jesteśmy przejedzeni.
Na mundialu w RPA średnio posiadali piłkę przez 59 procent czasu. Na Euro 2012 podkręcili wskaźnik do 65. Zaczynali od 33 podań potrzebnych do oddania strzału, by cztery lata później liczbę tę prawie podwoić. To już był przesyt. Wirus nadal się panoszył, ale powoli nawet jego zwolennicy zaczęli mówić: szybciej, krócej, inaczej. Del Bosque przespał ten moment. Chciał po raz czwarty sprzedać nam ten sam produkt. Ale futbol cały czas idzie do przodu. Czas ni stoi w miejscu. Skoro Casillas jest już tylko rezerwowym w Realu, a Xavi idzie do Kataru, to znaczy, że Brasil 2014 to nie to samo, co RPA 2010.
Mecz z Holandią to był amok, zupełne pogubienie. Ale dopiero w meczu z Chile widziałem tę bezradność, kiedy piłka nadal chodzi jak po sznurku, ale muru przebić nie może. Filozofia tiki-taki mówi: górna piłka to piłka bezpańska, a oni przyparci do muru zaczęli bawić się w dośrodkowania. To już był koniec. Torreador stał się bykiem, jak to określił Carlos Menotti.
Rano na stronie „Marki” wita mnie napis „Y ahora que?”. Komentarzy mnóstwo, ale czytać nie mam zamiaru. Hiszpania musi to teraz przetrawić. Del Bosque – przemyśleć, czy chce reanimować ten projekt. Syci znowu muszą być głodni. Ale to trochę potrwa. Na razie trwa sztuka spadania.
Najtrudniejsza za sztuk.
PAWEŁ GRABOWSKI