– W rumuńskim klubie Celeban zarabiał około 300 tys. euro rocznie. W kwietniu uruchomił procedurę związaną z wypowiedzeniem umowy. Wrocławianie, którzy właśnie żegnają zarabiających porównywalne pieniądze Przemysława Kaźmierczaka i Mariana Kelemena, absolutnie nie mogą sobie pozwolić na wypłacanie takiej pensji. Prędzej taką, jaką Celeban otrzymywał, gdy dwa lata temu odchodził ze Śląska, czyli około 75 tys. euro rocznie (…) Przydałby się drużynie Tadeusza Pawłowskiego, bo odchodzi Kokoszka, który jest jedną nogą w Beitarze Jerozolima – czytamy dziś w Przeglądzie Sportowym. Zapraszamy na nasz przegląd prasy.
FAKT
Na wstępie rzuciliśmy okiem na Super Express (szczegółowo o nim będzie później) i mamy wrażenie, że w obu tabloidach poruszono dziś dokładnie te same tematy. Po pierwsze: kibole zaatakowali bramkarza.
Kibole z Lubina znów zachowali się, jak zwierzęta. Tym razem ich ofiarą padł bramkarz Widzewa Patryk Wolański (23 l.). – W ostatniej chwili zorientowałem się, że w kierunku mojej głowy leci raca. Omal nie wyjeżdżam na wakacje mocno poparzony – mówi Faktowi piłkarz. Jesienią zdewastowali samochód swojego bramkarza Michała Gliwy (26 l.). W ten sam dzień pobili innego zawodnika Zagłębia, Roberta Jeża (33 l.). W sobotę celem chuligańskich ataków był golkiper drużyny przeciwnej. W 83. minucie meczu z Widzewem Patryk Wolański musiał unikać groźnych ataków z trybun. – Dostałem racą w nogę i nie chciałem wracać do bramki. Nawet kapitan Zagłębia prosił sędziego, by przerwać mecz, bo było tak niebezpiecznie. Mimo tego apelu, arbiter kazał mi wrócić do bramki – opowiada Wolański. Chwilę później bramkarz instynktownie odsunął się od racy, która leciała w kierunku jego głowy. – Stojąc tyłem do kibiców, dostałbym racą w okolice ucha, co na pewno odbiłoby się na moim zdrowiu. Nie wyobrażam sobie grać w ekstraklasie przy takim zachowaniu kibiców. Przecież nie mogłem się skupić na tym, co dzieje się na boisku – mówi Faktowi golkiper Widzewa. Po bestialskim zachowaniu kiboli sędzia przerwał mecz. W sobotę kolejny raz przekonaliśmy się, że profesjonalnym klubem rządzi banda kiboli. Idioci, którzy stwarzają niebezpieczeństwo na stadionach, narazili Zagłębie na poważne straty. W najbliższych dniach lubinianie najprawdopodobniej zostaną ukarani walkowerem. Ludzie, którzy deklarują miłość do klubu, znów przynoszą mu wstyd.
Po drugie – mistrz zagrał do końca. Piłkarze Legii nie odpuścili i ograli Lecha. Tego tekstu, choć ładnie się prezentuje na stronie gazety, nie ma sensu cytować. Jagiellonia tymczasem wystawiła do składu gimnazjalistę. Przemysław Mystkowski został w sobotę najmłodszym debiutantem w Ekstraklasie w XXI wieku. W momencie wejścia na murawę miał dokładnie 16 lat i 36 dni.
Dalej w ramkach:
– Gordan Bunoza odchodzi z Wisły
– Robert Podoliński będzie trenował Cracovię
– Montolivo złamał nogę i nie pojedzie na mundial.
Do gry wraca zaś Ireneusz Jeleń. W… siódmej lidze.
Były zawodnik reprezentacji Polski, Auxerre i Lille zagra w… zespole A klasy Piaście Cieszyn. Jeleń ostatni mecz na profesjonalnym poziomie zagrał w barwach Górnika Zabrze równo rok temu – 2 czerwca 2013 r. przeciwko Lechii Gdańsk. Napastnik zrezygnował z gry w piłkę z powodu poważnej choroby ojca. Miał ponoć kilka ofert, ale rezygnował z wszelkich propozycji. Teraz chce pomóc Piastowi w awansie do ligi okręgowej. – Jestem wychowankiem Piasta, więc pomyślałem, dlaczego nie? Jestem w niezłej formie. Codziennie trenuję. Nie zapomniałem jak się strzela gole. Ojciec czuje się lepiej, więc mogę powoli skupiać się na innych rzeczach – powiedział nam Jeleń, który robi to głównie dla swojego przyjaciela, Michała Kurzei – trenera cieszyńskiego klubu. – Kiedyś pomogłem Irkowi w transferze do Wisły Płock, a on teraz chce mi się odpłacić. Widać przyjaźń jest ważniejsza niż pieniądze – cieszył się Kurzeja po podpisaniu krótkoterminowego kontraktu z byłą gwiazdą Auxerre. Jeleń najprawdopodobniej wystąpi w najbliższym meczu Piasta z Beskidem Brenna, który odbędzie się 4 czerwca i w trzech kolejnych, które pozostały do zakończenia sezonu. A potem? Ma zastanowić się nad wznowieniem gry na poważniejszym poziomie.
Poniedziałkowy numer zwieńczają doniesienia o wakacyjnym wypadzie Roberta Lewandowskiego na słoneczne wybrzeże Włoch. Pływa jachtem, wraz ze znajomymi i z żoną.
Reprezentant Polski wraz ze swoją żoną Anną (26 l.) udali się do nadmorskiego kurortu Portofino, jednej z najbardziej ekskluzywnych miejscowości wypoczynkowych we Włoszech. Nowy nabytek Bayernu Monachium zwiedza, opala się, kąpie w ciepłych wodach Morza Śródziemnego, słowem zbiera siły przed przyszłym sezonem. Robert wraz grupą znajomych wynajął luksusowy jacht, dzięki któremu mogą w spokoju korzystać z uroków wakacji. Kto jak kto, ale król strzelców Bundesligi z pewnością zasłużył na chwile relaksu. Choć trzeba przyznać, że „Lewy” nawet podczas urlopu jest w dobrej dyspozycji, co można stwierdzić po jego nienagannej sylwetce. Napastnika docenił niemiecki „Bild”, określając go mianem najgorętszego ciała, którego zabraknie na zbliżających się mistrzostwach świata.
RZECZPOSPOLITA
Czy Katar straci mundial? – pyta w dzisiejszym wydaniu Rzeczpospolita, przytaczając rewelacje z brytyjskich tabloidów, cytowane od wczoraj we wszystkich mediach.
Według „Sunday Times” szejkowie kupili sobie turniej za 5 mln dolarów. Pośrednikiem w przekazywaniu łapówek miał być Mohamed bin Hammam, były szef azjatyckiej federacji (AFC), jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci we władzach światowego futbolu. Trzy lata temu FIFA zdyskwalifikowała go dożywotnio, gdy do mediów wyciekły informacje, że przed wyborami prezydenckimi próbował przekupić delegatów z Karaibów. Za poparcie swojej kandydatury oferował podobno 40 tys. dolarów. Dowodów znaleźć się jednak nie udało i Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu w Lozannie z zarzutów Katarczyka oczyścił. Powszechna stała się opinia, że była to zemsta Seppa Blattera…
Stefan Szczepłek obwieszcza – mistrzem Polski jest Legia.
Coraz więcej spraw jest na Łazienkowskiej poukładanych tak, jak w prawdziwych zawodowych klubach. Powierzenie Michałowi Ł»ewłakowowi funkcji dyrektora do spraw skautingu było strzałem w dziesiątkę. W klubie jest coraz mniej osób, o których wiadomo było, że nie są w stanie przeskoczyć, delikatnie mówiąc, „bariery mentalności”. Nowy rzecznik klubu Izabela Kuś stanowi zaprzeczenie swojego poprzednika, który kumulował w sobie pokłady nieżyczliwości i odstraszał dziennikarzy od klubu. Ale w dalszym ciągu szowinistyczny stadionowy spiker nie rozumie, że jego rola nie powinna polegać na prowokowaniu kibiców i schlebianiu im, tylko na informowaniu. A liberalna polityka prezesa wobec najbardziej radykalnych kibiców o tyle nie zdaje egzaminu, że jego gesty nie są przez nich rozumiane. W rezultacie Legia płaci w Polsce i w Europie rekordowe kary za awantury kibiców, odstraszających przy okazji wielu warszawiaków od przyjścia na stadion. W kategoriach sportowych legioniści nie mają sobie równych w Polsce. Ale w takim składzie jak obecnie mają nieduże szanse na skuteczną walkę o europejskie puchary. Przed władzami kolejne wyzwanie: kogo wziąć, aby spełniło się wreszcie marzenie o mistrzu Polski w Lidze Mistrzów. Podobnie jak przed rokiem drugie miejsce zajął Lech i to też mówi o układzie sił. Legia jest zdecydowanie najlepsza, Lech zdecydowanie za nią, a pozostałe kluby to mizeria, niepasująca do nazwy rozgrywek – ekstraklasa. O słabości nie decydują wyłącznie pieniądze. Zagłębie Lubin, jedyny klub w tej klasie rozgrywkowej z wkładem Skarbu Państwa i własnym stadionem, zajął ostatnie miejsce, bo nie ma tam dobrego gospodarza. Skazane na spadek Podbeskidzie uratował trener Leszek Ojrzyński, jeden z niewielu, którzy potrafią nadać drużynie odpowiedni kształt. Zajął z Podbeskidziem miejsce wyższe niż Korona, która go zwolniła…
GAZETA WYBORCZA
Dokładnie to samo pytanie, co w Rzeczpospolitej, odnośnie Kataru zadaje dzisiejsza Gazeta Wyborcza. Ona na szczęście serwuje nam dziś znacznie więcej futbolu w dodatku „Sport.pl Extra”
Mamy dowody na 5 mln dol. łapówek: maile, numery kont bankowych, przelewy, miliony danych zapisanych na dyskach twardych – krzyczała pierwsza strona „Sunday Timesa”. Jeden z najpoważniejszych brytyjskich dzienników opisuje, jak Mohamed Bin Hammam, były szef katarskiej federacji i wiceszef FIFA, kupował poparcie przed głosowaniem Komitetu Wykonawczego FIFA w grudniu 2010 r. W walce o prawo goszczenia mundialu Katar pokonał wówczas Australię, Japonię, Koreę Południową i – w ostatniej rundzie – USA (stosunkiem głosów 14 do 8). Werdykt od początku był kontrowersyjny. Nieziemsko bogaty kraj nad Zatoką Perską nie ma piłkarskich tradycji, ma za to sięgające 55 stopni Celsjusza w cieniu upały (co mogło zmusić FIFA do bezprecedensowego rozegrania turnieju zimą). Katar jest też oskarżany o łamanie praw człowieka – przy budowie obiektów na MŚ w koszmarnych, niemal niewolniczych warunkach pracują uchodźcy z Azji i Afryki. „Sunday Times” opisuje, jak Bin Hammam przez kontrolowane przez siebie firmy i fundusze inwestycyjne przelewał kwoty sięgające 200 tys. dol. na konta członków afrykańskich federacji. „Masz nasze poparcie, ale liczymy na dofinansowanie w wysokości 50 tys. dol.” – mailował John Muinjo, szef federacji Namibii. „Wysyłam, będą najszybciej, jak się da” – odpowiadał Bin Hammam. Jego strategia była sprytna, bo „obstawiał” nie tylko członków czterech afrykańskich federacji z prawem głosu – Egipt, Algierię, Wybrzeże Kości Słoniowej i Kamerun (dwaj ostatni dostali po ponad milionie dolarów) – ale w sumie przekupił aż 30 związków z kontynentu. „Chodziło o to, żeby pozostali wywierali presję na tych z prawem głosu” – pisze gazeta. Kolejną nowością są mocne dowody na to, że ponad 1,5 mln dol. od Bin Hammama wziął też Jack Warner, ówczesny szef związku piłkarskiego Trynidadu i Tobago. „Daily Telegraph” oskarżał go już w marcu.
Przez 80 lat drużyna narodowa była brzydkim kaczątkiem piłki hiszpańskiej. Dziś jest już pięknym łabędziem, ale wciąż nie na tyle pięknym, aby chcieli ją w Bilbao i Barcelonie – o dwóch takich, co zjednoczyli Hiszpanię pisze Dariusz Wołowski.
„To Iniesta mojego życia” – wrzeszczał komentujący finał mundialu w RPA José Antonio Camacho. Gdy w dogrywce starcia o złoto z Holandią w Johannesburgu padł zwycięski gol dla Hiszpanów, jeden z symboli Realu Madryt składał hołd pomocnikowi Barcelony. „Pojawił się geniusz” – łkał ze wzruszenia, zaciskając pięści. Przypominał pacjenta, który po niekończącym się okresie zmagań z chorobą dowiaduje się nagle, że w cudowny sposób swoją batalię wygrał. Tak jak Camacho czuły się miliony Hiszpanów. Zakochani w futbolu do szaleństwa, co cztery lata skazani na odgrywanie roli wielkich przegranych na kolejnych turniejach o mistrzostwo świata. Morze łez wylali kibice „La Roja”, masa kompleksów zrodziła się w ich duszach, w kraju mającym najsilniejszą ligę, którego produktem eksportowym pożądanym w każdym zakątku świata są futbolowe zmagania Realu z Barceloną. Zanim pojawił się Iniesta, powszechnie wyznawano pogląd, że właśnie skala rywalizacji kastylijsko-katalońskiej szkodzi drużynie narodowej. Ł»e graczy Realu i Barcy dzieli zbyt wiele, by zjednoczyć ich pod wspólną flagą. Było zapewne kilka innych powodów, dla których Hiszpania przez 80 lat zmagań na mundialach nie zdołała wywalczyć nawet jednego medalu. Biorąc pod uwagę wysoki status piłkarski kraju, jego wielkość, mnogość talentów, dobry system szkolenia – trudno zrozumieć, dlaczego sukcesy ograniczały się tam do futbolu klubowego. Przełom nastąpił cztery lata temu, gdy „La Roja” usiadła w RPA na futbolowym tronie, co było kontynuacją sukcesu na Euro 2008. Podziały w zespole narodowym zasypało dwóch ludzi – Xavi Hernandez i Iker Casillas, którzy poznali się w reprezentacjach młodzieżowych jako piętnastolatkowie. W 1999 roku w Nigerii zdobyli mistrzostwo świata do lat 20. W tamtych czasach bramkarz Realu zaczął nazywać pomocnika Barcy „Pelopo”, ze względu na loczki. 26 lutego 2000 roku pierwszy raz zagrali przeciw sobie w El Clasico, kiedy Real pokonał Barcelonę 3:0. Razem grali jednak częściej niż przeciwko sobie. I tak się zżyli, że nawet antagonizmy madrycko-barcelońskie przestały ich dzielić. W 2012 roku na wniosek szefa FIFA Seppa Blattera dostali nagrodę Księcia Asturii za przełamanie barier, co zaprowadziło na szczyt kadrę Hiszpanii.
Z kolei Przemysław Zych znów – dość sceptycznie – zastanawia się nad sensem reformy ligi. „Będzie superciekawie na stadionach ekstraklasy” – obiecywał prezes Bogusław Biszof przed rozpoczęciem zreformowanych rozgrywek. Po 30. kolejkach podzielono punkty na pół, a ligę na dwie grupy: mistrzowską i spadkową, by rozegrać dodatkowe siedem kolejek. Tylko czy rzeczywiście było tak ciekawie?
Reforma miała przede wszystkim sprawić, że będzie mniej meczów, o nic. Wydawałoby się, że ten cel udało się osiągnąć. Gdyby kończono ligę jak co roku na trzy-cztery kolejki przed finałem, szans na puchary i spadek nie miałoby już siedem ekip ze środka tabeli, które do końca ligi grałyby praktycznie towarzysko. Tymczasem za sprawą reformy na tym samym etapie o awans do czołowej ósemki (grupa mistrzowska) wciąż realnie walczyły drużyny z miejsc siedem-jedenaście. Podczas sezonu zasadniczego emocji było zatem więcej. Niestety, siedem dodatkowych kolejek nie ułożyło się po myśli reformatorów. Trzy kolejki meczów o nic i tak trzeba było rozegrać (numer 35, 36 i 37). Dogrywka najważniejszych rozstrzygnięć też nie wywróciła do góry nogami – awansowaliby do pucharów i z ligi spadli ci sami, gdyby liga kończyła się po 30 meczach. Poziom ligi? Podobny jak co roku, z chwilową zwyżką, ale też jesiennym okresem, gdy mecze wciśnięte do kalendarza powodowały znużenie (w następnym sezonie ma być ich mniej jesienią). Wiele drużyn miało swoje 5 minut (zachwycał Śląsk, Górnik, Wisła, Cracovia, Pogoń, Zawisza), jednak brakowało im regularności. Superciekawie? Było OK. Co więc dała reforma? Przede wszystkim ucięła narzekania na to, że ligowcy za długo leżą na plaży. Z europejskich lig grających w formacie jesień-wiosna tylko w Polsce i na Węgrzech kopali do ostatniego weekendu. Dodatkowe mecze obejrzało na stadionach około 450 tys. widzów. Tymi cyferkami przedstawiciele Ekstraklasy SA zamierzają teraz wymachiwać w stacjach telewizyjnych, które chciałyby pokazywać ligę od lipca 2015 roku. Kluby liczą na proste przełożenie – zmusiliśmy naszych piłkarzy do częstszego wychodzenia na boisko (rozegrano o 22 proc. więcej meczów), oczekujemy wzrostu wartości praw telewizyjnych (o 10-15 proc.). Stąd reformę przedłużono na nowy sezon, przetarg na nowy kontrakt rozstrzygnie się jesienią. Kluby ufają obecnym szefom ligowej spółki, że dzięki nim zarobią więcej. – Ten zarząd w porównaniu z poprzednim jest jak komunizm w zestawieniu z gospodarką wolnorynkową.
SPORT
Pożegnanie z ligą. Dzisiejsza okładka Sportu.
I jak zwykle w poniedziałek, próbujemy wyciągnąć coś ze sprawozdań z meczów Ekstraklasy. „Jankes wyrzucony!” donosi krzykliwy tytuł w jednej z ramek katowickiego dziennika. W dniach poprzedzających mecz z Pogonią Jan Kocian przesunął Macieja Jankowskiego do rezerw.
Przyczyną tak ostrej reakcji była niesubordynacja Jankesa, który w trakcie poprzedniego meczu z Lechem w Poznaniu zrezygnował z rozgrzewki i usiadł na ławce, tym samym dając sztabowi szkoleniowemu sygnał, że ma już dość występów w Ruchu. Po powrocie do Chorzowa dowiedział się od trenera Kociana, że zostaje karnie przesunięty do drużyny rezerwowej i w niej dopełni kontraktu, który na Cichej wygasa z ostatnim dniem czerwca. Najprawdopodobniej zawodnik zostanie też finansowo ukarany przez klub.
Nie widać światełka w tunelu w sprawie pozostania w Podbeskidziu Leszka Ojrzyńskiego. Dziś mają odbyć się kolejne rozmowy, ale już teraz słychać, że jego następcą w Bielsku mógłby zostać Marcin Brosz. Trener, który pracował już pod Klimczokiem w latach 2007 – 2009. Sam komentuje to słowami: „W rozpoczynającym się tygodniu będzie można powiedzieć więcej”. A to już wiele oznacza.
Nad reformą rozgrywek znęca się Zbigniew Koźmiński. – Historia sportu nie zna przypadków odbierania punktów wywalczonych na boisku. Im szybciej odejdziemy od takich założeń, tym lepiej. Proponuje, by grać 18 zespołami w Ekstraklasie, jeśli chcemy mieć więcej meczów o stawkę.
Spadek Widzewa dziwi mniej?
– Na pewno tak, bo pan Cacek doprowadził klub nie tylko do upadku sportowego, ale być może do upadku całkowitego. Tam jest taki stopień zadłużenia, że to się po prostu nie może udać. Polskiej piłce brakuje nowych, prężnych inwestorów. Ci dotychczasowi, jak Bogusław Cupiał czy ITI, już jakiś czas temu znaleźli się na skraju wytrzymałości.
(…)
W Gliwicach zatrudniono babę z brodą – nie wiadomo skąd i po co. Ł»adnej szkoleniowej przeszłości, żadnej wiedzy. Bo gdyby ten Garcia ją miał, to już dawno zaistniałby jako coach w kraju swojego urodzenia, czyli w Hiszpanii.
Długo wydawało się, że duet Brosz – Dudek jest nietykalny.
– Obaj nie zdawali sobie sprawy w jakim świecie żyją. Darek? Fajny chłopak, ale mocno rozchwiany. Nie może sobie znaleźć miejsca. nie wie, czy chciałby zostać skautem, czy komentatorem sportowym, czy może trenerem. Ostatnio był asystentem, ale moim zdaniem za mało krytycznym w stosunku do pierwszego trenera. Potrzeba mu więcej samodzielności. Na razie psychika mu na to jednak nie pozwala.
Musi paść pytanie o zasadność reformy…
– Kompletna bzdura, wytwór systemu marketingowego wyjęty żywcem z warzywniaka. Sztuczne pompowanie emocji skończyło się na tym, że trzy kolejki przed końcem wszystko było jasne. A stadiony puste, bo wszyscy patrzyli na zegar i pytali, kiedy to się skończy.
Ciekawa rozmowa, pełna wyrazistych opinii, polecamy.
Na koniec słowo o zgrupowaniu kadry w Gdańsku. Póki co w skromnym zestawie osobowym, bo niektórzy ligowcy wczoraj mieli swoje mecze, a dziś czeka ich gala Ekstraklasy, wieńcząca sezon. Karol Linetty z kolei dziś ma egzamin maturalny, po którym samochodem przyjedzie na zgrupowanie. Tomasz Iwan przyznaje, że kilka dni spędzonych w Trójmieście ma służyć także integracji, dlatego zanosi się na seans „footgolfa”, grilla, a nawet wyprawę pontonową na Hel.
SUPER EXPRESS
W Superaku dziś trochę słabizna. Na ostatniej stronie, jak zwykle, materiał, który się ogląda, ale raczej nie czyta. Zdjęcia Roberta Lewandowskiego z urlopu na jachcie u wybrzeży włoskiego Portofino.
„Tak się bawią mistrzowie”. Artykulik o mistrzostwie Legii i o tym jak wczoraj świętowano przy Łazienkowskiej.
Tak się zdobywa mistrzostwo. Legia Warszawa nie dość, że z dużą przewagą nad resztą stawki ukończyła sezon, to jeszcze w ostatecznym rozrachunku okazała się zdecydowanie lepsza od bezpośredniego konkurenta w walce o tytuł. Lech Poznań tylko przez chwilę potrafili nawiązać równorzędną walkę z warszawianami. Akurat wtedy, gdy w stolicy rozpoczęło się świętowanie. Lech drugi raz popełnił te same błędy. Znowu podopieczni Mariusza Rumaka niepotrzebnie czekali na rozwój wydarzeń i ruszyli do przodu dopiero w momencie utraty bramki. A później imponowali tworzeniem sobie sytuacji i wręcz zadziwiali nieprawdopodobną nieskutecznością. Co jeszcze zabawniejsze, pierwsza bramka dla warszawian znowu padła w kontrowersyjnych okolicznościach (karny po wątpliwej ręce w polu karnym). Patrząc w ten sposób: w starciach dwóch najlepszych ekip Ekstraklasy mistrzów Polski stać było tylko na jednego prawidłowego gola. I to jakiego. Seria błędów obrońców „Kolejorza” wręcz poraziła. Strzelec – Bartosz Bereszyński – chciał chyba dośrodkowywać, ale skoro kilka metrów od niego podskakiwał bezmyślnie Krzysztof Kotorowski, to pozostało mu tylko kopnąć „do pustaka”. Gdzie byli stoperzy Lecha? Nie wiadomo.
A na koniec: Lubin pożegnał się z Ekstraklasą skandalem. Pseudokibice przerwali mecz z Widzewem.
Dwie najsłabsze drużyny postarały się o efektowne pożegnanie z Ekstraklasą. W meczu Zagłębia Lubin i Widzewa Łódź padło aż sześć goli. Szkoda jedynie, że kibice postanowili popsuć widowisko i doprowadzili do przedwczesnego zakończenia meczu. Łodzienie prowadzili do przerwy i mieli nawet piłkę meczową w postaci rzutu karnego. Na ich nieszczęście, Mateusz Cetnarski okrutnie się pomylił przy rzucie karnym i trafił w poprzeczkę. Gospodarze poczuli wiatr w żaglach i doprowadzili do wyrównania. Piłkarze stanęli na wysokości zadanie, czego nie można powiedzieć o kibicach. W trakcie meczu rzucali race na boisko, szczególnie w końcówce. Jedna z nich niestety trafiła bramkarza gości Patryka Wolańskiego. Sędzia postanowił więc przedwcześnie zakończyć spotkanie. Wynik zostanie najprawdopodobniej zrewidowany na walkower.
Słabiutki numer Super Expressu. Pisaliśmy na wstępie – tematycznie niemal to samo, co w Fakcie. Ale gorzej merytorycznie.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Ruch Chorzów w wielkiej trójce. Tak prezentuje się okładka PS.
Numer rozpoczyna się od obszernej ligowej debaty. Błędy sędziowskie widziane oczami arbitrów, słabość naszej ligi w ocenie Dariusza Dziekanowskiego, zmiany zapowiadane przez szefa Ekstraklasy SA Bogusława Biszofa i opinia Jakuba Rzeźniczaka o zatrudnianiu zagranicznych trenerów.
Panie Jakubie, pan jako piłkarz jak postrzega reformę?
RZEٹNICZAK:– Od początku bylem na tak – im więcej meczów, tym lepiej. Oczywiście narzekano na tę redukcję dorobku po fazie zasadniczej, ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Legia trochę denerwowała się, że z powodu tego systemu może stracić. Ale byli też tacy, którzy na tym zyskiwali. Teraz, na spokojnie postrzegam sprawę inaczej. Jesienią straciliśmy sporo punktów, ale i tak udało się wykorzystać słabość rywali. W innym przypadku, kiedy mielibyśmy mniej punktów, zapewne nam też bardziej pasowałby podział. Szkoda tylko, że w ostatniej kolejce z Lechem graliśmy tylko o prestiż. Jakby to spotkanie odbyło się wcześniej, emocji byłoby chyba więcej.
BOGUSŁAW BISZOF: Pamiętajmy, że nigdy przed sezonem nie można mieć pewności, że ostatni mecz będzie o stawkę. Poza tym przypominam, ze Mistrza Polski poznaliśmy dopiero 24 maja, kto będzie reprezentował nas w europejskich pucharach i kto zajmie 2., a kto 3. miejsce 28 maja. Który sezon dawał tak późne rozstrzygnięcia?
RZEٹNICZAK: Korzystając z okazji zapytam się o jeszcze jedną sprawę. Skoro zdobyliśmy mistrzostwo Polski wcześniej, to czy już po meczu z Ruchem nie powinniśmy dostać medali? Wtedy był idealny czas. Koronacja po meczu z Lechem to już nie to samo, taka odgrzewana radość…
BISZOF: To normalna praktyka w najlepszych ligach. Bayern Monachium siedem kolejek przed końcem rozgrywek zdobył mistrzostwo, czyli już w marcu, a uhonorowany został po ostatnim meczu.
PS: Pan Jakub wspomniał o podziale punktów. Czy to sprawiedliwy system, kiedy ktoś dzięki niemu może stracić, a ktoś inny zyskać? W tym sezonie udało się, nikt nie został skrzywdzony. Ale już w przyszłym roku może stać się inaczej…
BISZOF: Kiedy planowaliśmy reformę, nie zamknęliśmy się w czterech ścianach i nie podjęliśmy decyzji. Przedstawiliśmy kilka modeli, dokładnie sześć. Wśród nich był model z grą meczu i rewanżu w rundzie finałowej. Upadł, bo w naszym klimacie – czyli przy założeniu, że nie gramy w styczniu – zabrakłoby terminów. W wyniku rozmów wybraliśmy obecny wariant. I przypomnę również, że wariant bez podziału punktów był bardzo prawdopodobny. Pomysł został przedstawiony Zarządowi PZPN. Wtedy prezes Zbigniew Boniek stwierdził, że projekt bez podziału punktów nie przejdzie. Taka była sekwencja zdarzeń.
Warto przeczytać.
Spośród ligowych tematów można wyróżnić pomeczową rozmówkę z Miroslavem Radoviciem, który deklaruje rzecz jasna, że czas już na awans do Ligi Mistrzów. Zaczyna się pompowanie balonika.
Nie wiem czy pan się zgodzi, ale chyba rok temu bardziej się cieszyliście z mistrzostwa kraju.
– Tak. Teraz wydaje mi się, że od pierwszego do ostatniego meczu byliśmy pewni, że obronimy mistrzostwo. Zrobiliśmy to, czego od nas wszyscy oczekiwali. Dlatego nie ma euforii, jakiejś wielkiej radości. Obrona tytułu po prostu cieszy. Byliśmy zdecydowanie najlepsi, numer jeden w Polsce. Teraz trzeba solidnie odpocząć, przygotować się do kolejnego zadania, czyli spróbować awansować do Ligi Mistrzów.
Bartosz Bereszyński stwierdził, że teraz nie będziecie za dużo mówić o Lidze Mistrzów, a więcej robić.
– Jestem pewien, że obecnie mamy lepszy zespół, niż w poprzednim sezonie. Gdybyśmy teraz trafili na Steauę, to byśmy awansowali.
Który z wiosennych meczów był najtrudniejszy?
– Ten ostatni w Gdańsku, przynajmniej dla mnie. Ciężko było też w Gliwicach, z Piastem. Bardzo słaby mecz w naszym wykonaniu. To też była nasza przewaga, umieliśmy wygrywać nawet nie grając dobrze.
Lech pana rozczarował?
– Za dużo przed meczem mówili, że chcą wygrać z Legią, o rzeźni czy krwi. Ja nie widziałem z ich strony jakiejś dobrej okazji do zdobycia bramki. Na boisku nie pokazywali tego wkurzenia, że są drudzy, a nie pierwsi. My pokazaliśmy charakter, wygraliśmy. Jeśli ktoś mnie rozczarował, to Wisła. Mają dobrą drużynę, zawodników na wysokim poziomie, ale coś tam ewidentnie nie gra. Więcej spodziewałem się po Śląsku, ale sobie nie poradził.
Warto zwrócić uwagę na informację z ramki, którą wyróżniliśmy na samym wstępie. Adam Kokoszka odchodzi do Beitaru Jerozolima. Jego następcą ma być Piotr Celeban, który chętnie wróci na stare śmieci.
W rumuńskim klubie Celeban zarabiał około 300 tys. euro rocznie. W kwietniu uruchomił procedurę związaną z wypowiedzeniem umowy. Wrocławianie, którzy właśnie żegnają zarabiających porównywalne pieniądze Przemysława Kaźmierczaka i Mariana Kelemena, absolutnie nie mogą sobie pozwolić na wypłacanie takiej pensji. Prędzej taką, jaką Celeban otrzymywał, gdy dwa lata temu odchodził ze Śląska, czyli około 75 tys. euro rocznie. Obrońca był wówczas jednym z liderów mistrzowskiej drużyny. Zarabiał wtedy względnie mało, ponieważ jego umowa została podpisana w czasach, kiedy rękę na pulsie trzymał nie tolerujący kominów płacowych Ryszard Tarasiewicz. Reprezentant Polski, po zerwaniu kontraktu z Rumunami, gościnnie trenował z Pogonią Szczecin, której jest wychowankiem. Zawodnik jest jednak mocno związany z Wrocławiem. Do dzisiaj ma w tym mieście mieszkanie. W Śląsku jako senior spędził dużo więcej czasu niż w Pogoni. Celeban przydałby się drużynie Tadeusza Pawłowskiego, bo odchodzi Adam Kokoszka, który jest jedną nogą w Beitarze Jerozolima. – Nie mogę powiedzieć, że ten transfer jest już przesądzony, ale jesteśmy bardzo blisko osiągnięcia porozumienia – mówi PS agent Kokoszki Marcin Kubacki.
Tymczasem Marco Paixao ponoć wystraszył potencjalnych inwestorów Koronie.
Na trybunach Kolporter Areny w meczu ze Śląskiem (1:5) zasiedli przedstawiciele niemiecko-szwajcarskiego konsorcjum menedżerskiego Hanseatische Football Kontor. Rozmowy na temat ewentualnego zakupu większościowego pakietu klubowych akcji trwają od kilkunastu miesięcy, choć trudno powiedzieć, żeby piłkarze Jose Rojo Martina dali działaczom argument, że warto w nich inwestować. W sobotę potencjalni kupcy spotkali się w kieleckim ratuszu z prezydentem Wojciechem Lubawski, radą nadzorczą i klubowym zarządem. Z nieoficjalnych informacji wynika, że strona niemiecka jest bardzo zadowolona z faktu, iż Lubawski, jak również prezes Korony Marek Paprocki, mówili dużo i szczerze o ostatnich zawirowaniach z udziałem byłego prezesa Tomasza Chojnowskiego. Przedstawiciele HFK poinformowani zostali także o niezbyt korzystnych umowach podpisanych z jednym z polskich menedżerów. Ale, jak twierdzi Paprocki, w tej kwestii wiele można jeszcze zmienić. Niedawno działacze Korony napisali do Departamentu Prawnego PZPN pisma, w których proszą o stosowną wykładnię zaistniałej sytuacji. Ponoć pozytywna odpowiedź dla klubu ma wpłynąć do sekretariatu prezesa niebawem. – Rozmowy z potencjalnymi inwestorami były owocne. Przedstawiciele strony niemieckiej nadal są zainteresowani zakupem. W tej sprawie wydany będzie oficjalny komunikat.
Z pewnością trwające kilkanaście miesięcy rozmowy może pogrzebać jakaś pojedyncza porażka ze Śląskiem Wrocław. No, bądźmy poważni.
Na koniec, skoro już sobie żartujemy, zacytujemy Jerzego Dudka, który wychodzi z kolejnym rewolucyjnym pomysłem. Kiedyś chciał trzech grup w Ekstraklasie, teraz trzech kapitanów w kadrze.
Nawałka robi błąd, podczas gdy rozwiązanie jest proste. Powinien sobie wybrać trzech kapitanów i ogłosić ich nazwiska. Ten, ten i ten. To muszą być ludzie, którzy mają w szatni świetny wpływ na zespół i mówią jednym głosem. Czy tak jest w przypadku Kuby i Roberta? Mamy wiele przykładów, że niekoniecznie, a teraz ta decyzja selekcjonera sprawi Błaszczykowskiemu przykrość i raczej nie polepszy relacji między naszymi czołowymi reprezentantami. Gdy Nawałka będzie już miał taką trójkę, na każdy mecz wybierze jednego z nich, kierując się doświadczeniem, występami w kadrze albo aktualnie prezentowaną formą. Ale zrobi to tak, by pozostali dwaj też czuli się ważni. Lewandowski w ostatnim czasie dojrzał jako człowiek, jest znakomitym piłkarzem i jego wybór wydaje się racjonalny, ale nie oszukujmy się – sam nie naprawi problemów drużyny. Potrzebuje wsparcia. Myślicie, że Steven Gerrard w szatni Liverpoolu decydował o wszystkim? Ależ skąd! Gdy pojawiał się jakiś problem i drużyna była podzielona, wcale nie wyglądało tak, że mówił podniesionym głosem kilka zdań i to wystarczało. Benitez w naszym zespole miał trzech przywódców i wyglądało to tak: Gerrard coś mówi, a po chwili wspiera go Xabi Alonso. – Chłopaki, Stevie ma rację, właśnie tak się musimy zachować – tłumaczył Hiszpan. Alonso może nie miał jakiejś wielkiej charyzmy, ale na boisku był fantastyczny, w wielu meczach piłkarsko przewyższał Gerrarda i w szatni miał wielki posłuch wśród obcokrajowców. Jako trzeci do dyskusji włączał się zawsze Jamie Carragher. Jego zdolności przywódcze w skali od 1 do 10 oceniłbym na 9. Gdy Jamie dorzucał coś od siebie, sprawa była rozstrzygnięta.

ANGLIA
Daily Star sensacyjnie informuje, że mistrzostwa świata 2018 mogą zostać rozegrane… w Anglii. Co więcej, gazeta jest właściwie przekonana, że tak się właśnie stanie. Jest to dość zaskakujące, biorąc pod uwagę, że mundial 2018 i mundial 2022 ma już wybranego gospodarza. Ale w sprawie Rosji i Kataru sporo ma się jeszcze zmienić. Express w dziale sportowym prosi natomiast selekcjonera, by nie powierzał wszystkiego w ręce dzieciaków. Chodzi o młodych piłkarzy, na których może postawić Hodgson.
HISZPANIA
Dopiero co czytaliśmy, że Iker Casillas ma opuścić Real, a teraz Marca informuje, że strony są właściwie dogadane. Prezydent klubu spotkał się z piłkarzem i powiedział mu, że chce, aby ten został – sam Iker również jest zainteresowany propozycją. Na oferty za Fabregasa wciąż czeka natomiast Barcelona, oczekując 40 milionów euro. A w Sporcie znajdujemy wyniki ankiety, kto powinien trafić do Katalonii. Na pierwszym miejscu Agueru, drugi Koke, dalej – Cuadrado, Marquinhos, Llorente, Bravo i Mathieu.
WŁOCHY
Włosi żyją ogłoszoną kadrą na mundial. Nie ma Giuseppe Rossiego, nie ma też Destro, a w kadrze pozostaje Insigne. Z kolei Daniele De Rossi na łamach Corriero dello Sport zapewnia, że on i koledzy są w stanie dojść do finału… Jeśli nie chcecie czytać o reprezentacji, to zostaje jeszcze Juventus. – Za chwilę dogonimy czołówkę Europy – zapewnia Agnelli, który jest bardzo zadowolony z pracy Antonio Conte. Ważnym wzmocnieniem zespołu na Ligę Mistrzów będzie teraz Morata z Realu.






















