Wczoraj znienacka i nieoczekiwanie całkiem padł mi internet. I poczułem się jak bez ręki, albo – bez obu rąk, nóg i głowy. Co ciekawe i w laptopie, dwóch nawet, i w telefonach aż trzech (jak wiecie wszystkiego muszę mieć za dużo, nie tylko rozumu). No i nagle problem jeden za drugim. Nie mogę wysłać tekstu, bo nie, no to nie zarobię. Nie potrafię zamówić pizzy – nie znam numerów. Umówić się z kumplami na Legię – brak kontaktów. Po prostu jak po wojnie jądrowej albo po cyberataku Chińczyków wespół z Rosjanami. No dupa blada. Dobrze że przyszła koleżanka, pocieszyła…
Ale od razu pomyślałem – Boże, ludzie żyli i bez internetu i tego całego wi-fi (mieliśmy za to w-f i medale mistrzostw świata w piłkę nożną!!!). Za mojego życia jak chciał Kapuściński nadać reportaż z Afryki, to musiał znaleźć w dżungli jakąś niezbombardowaną jeszcze pocztę i słać korespondencję alfabetem Morse`a! (SOS powinniście jakoś kojarzyć – trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki). Potem, za mojej już młodości, nadawałem teksty przy pomocy taśmy perforowanej, a urządzenie zwało się (kurde, nie pamiętam!!!) chyba teleks i wyglądem przypominało szafę (teletypistki to jednak zawsze były super laski). Potem faksy, ale w Przeglądzie czy Superaku dawało się korespondencje “na ołówek”. To znaczy ktoś dyktował, ktoś przyjmował i zapisywał. Wychodziły z tego nieraz parodie, jak ta wspominana przez nieboszczyka Smacznego. Dyktuje składy i mówi:
– Pendrasiak.
– Pindrasiak?
– Nie. Pendrasiak!
– Aha.
I wyszło w gazecie: Niependrasiak.
Z faksami problem miał mój towarzysz broni Kmiecik. Mianowicie pisał, a właściwie bazgrolił lewą ręką. I czasem tak pisał pół nocy, bywało przy barze, by posłać w eter nieśmiertelne sprawozdania z meczów.
Aż nadszedł Internet, a z nim niby koniec trosk. Ale wczoraj przekonałem się, że szczęście jest złudne. Bo w każdej chwili coś może się popsuć i zostaniemy bez ręki, bezwolni i bezsilni. Nawet się z dziewczyną nie umówimy, jak nie znamy na pamięć adresu i telefonu.
Ja ten swój tekst, jak za króla Ćwieczka, dyktowałem przez telefon. Jak pewnie ludzie z igrzysk w Berlinie w roku 1936, czyli niemal sto lat temu. Albo z Aten z 1896, lub jak ten Kapuściński z ogarniętej rewolucjami Afryki.
Stanowczo, Internet nie jest nam darowany raz na zawsze i warto szykować sobie, zawczasu, wyjście awaryjne. To tak jaki trzymam drzewo na zimę, jakby ruscy odcięli gaz, a chłopi na wsi mają jeszcze sól, cukier i zapałki.
Mało o piłce? Ano pomyślcie, że jak siądzie internet w Brazylii – a właśnie pada na pysk, brak cyberprzestrzeni – no to mundial będziemy może oglądać i słuchać poprzez opowiadania nielicznych, naocznych świadków, którzy dobiegną pośród Indian amazońskich na pocztę w Manaus, by opisać zmagania Anglików i Włochów z Urugwajem. Nierealne? Do wczoraj też tak myślałem.
Do wczoraj.
*
Dobra, Legia mistrzem, gratulo, ale zastanawia mnie jedno. Jak ten klub, w którym służyłem w wojsku i słynący z bałaganiarstwa i pijaństwa, by nie rzec że i złodziejstwa, tak fantastycznie się zorganizował – mam na myśli i piłkę, ale i zarażenie mieszkańców stolicy miłością do siebie, i kolorytem, no wszystkim. Skoro Legia potrafiła, nieważne nawet pod czyją władzą, to co w tym czasie robiły inne kluby? Gdzie byli ich szefowie i właściciele, poza tym że tłumnie zjawiali się na zjazdach PZPN. Jak można było nie stworzyć takich klubów dwudziestu! Jak może grać w pucharach Ruch, którego stadion pamięta jeszcze zapewne Powstania Śląskie, albo Zawisza, który nie posiada kibiców?
Tak, Legia to jest jakiś nieprawdopodobnie udany polski wynalazek. I trafnie zdaje mi się powiedział kiedyś Zibi, w końcu rywal warszawiaków przez lata. Ł»e jak kiedyś ktoś z nas będzie chciał się pochwalić że jest z Polski i poszuka w głowie jakiegoś synonimu, no to powie – Legia.
I każdy w świecie to zrozumie.
*
Gramy z Litwą, to temat na odrębne opowiadanie jak reprezentacje narodowe stały się zbędne. Kluby zatrudniają piłkarzy kosmopolitycznych (tam ojczyzna gdzie jest dobrze – Rzymianie to wymyślili), płacą im miliony, no i przecież nie po to, by gdziekolwiek ryzykowali złamaniem nogi. A zwłaszcza dla tak wątpliwych atrakcji jakimi są dla dzisiejszego pokolenia hymn, dres, koszulka… Kasa misiu, kasa!
Czasy, gdy piłkarz Ruchu Gomoluch prosto po meczu w kadrze poszedł w reprezentacyjnym trykocie do knajpy, są aż nie do uwierzenia! A on chciał reprezentować barwy do końca, nawet gdy – jak wieść niesie – wiązali go i do suki, za awanturowanie się w miejscu publicznym.
Ale on był dumny! Szacuneczek.
Dziś tylko będę obserwował, jak kolejni zaczną się wykruszać z kadry na Litwę, do niczego, ich zdaniem, im niepotrzebnej. Zajebiści egoiści. Tacy ludzie mistrzostwa świata nie zdobędą nigdy.
Rola Bońka i Nawałki jest rozdawanie kopniaków każdemu, kto nie zdaje sobie sprawy, iż Polska to świętość.
Pod tym względem mecz z Litwą to wspaniały test.
*
A na koniec – że wszystko już było i piłkarze rzadko chcieli w wakacje jeździć na sparingi, to przecież pantoflarze są, żon się boją i wszystkiego co się rusza. Kiedyś kadra wraca z Wujem z meczu eliminacji i on, po paru filiżankach kawy mówi – a teraz lecimy w czerwcu do Tajlandii, musimy by c wszyscy!
Ktoś mówi: – Trenerze, ale wakacje, urlopy…
Wujo: – Kurwa, zapłacę wam po milion złotych premii!
– Eee! – słychać kwękanie w samolocie. – Po milion tylko? Po dwa chcemy!
No i selekcjoner siada zatroskany, myśli… Po dwa, po dwa, skąd kurwa wziąć…
I nagle, olśniony:
– To się kurwa zabierze młodym!
*
Takaja żizń. Dlatego niebawem reprezentacje wszystkich krajów będzie można rozwiązać.
*
Dziś Gala Ekstraklasy. Nie wiem kto daje nagrody, ale dla mnie to bez znaczenia, nigdy żadnej nie dostałem a przecież jestem najlepszy. Dla mnie nagroda należy się tym milionom Polaków, którzy bez względu na formę i pogodę, kibicują swoim, na każdym szczeblu rozgrywek, w każdej możliwej dziurze.
Jakże my, prości kibice, różnimy się od reprezentantów.
Szlachectwem. I tyle.