W momencie, gdy Lech złapał wiosną wiatr w żagle, przez moment uwierzyliśmy, że dziś, właśnie o tej porze, będziemy poznawali mistrza Polski 2013/14. Finał sezonu, mecz – oczywiście zachowując skalę – jak starcie Atletico z Barceloną w ostatniej kolejce hiszpańskiej La Liga. 90 minut, które zadecyduje o tym, która z walczących jedenastek przywdzieje złote medale. Na szczęście dla Legii, niestety dla wszystkich miłośników emocji w końcowych minutach sezonu, w najciekawszym spotkaniu „dogrywki” zafundowanej w ramach reformy ESA37 gorąco było już tylko na trybunach i „wokół meczu”. A może… AŁ» na trybunach i „wokół meczu”?
Oczywiście, nie brakowało emocji. Nie brakowało emocji, gdy japoński sędzia pokazał, że Daleki Wschód też jest delikatnie na bakier w kwestii przepisów dotyczących odgwizdywania zagrań ręką. Nie brakowało emocji, gdy kapitalną wymianę opraw „okołomistrzowskich” wymienili kibice z obu stron. Nie brakowało emocji, gdy legioniści ustawili swój własny szpaler, nie brakowało emocji, gdy gola zdobywał Bereszyński, po raz pierwszy w Warszawie, po raz pierwszy, właśnie w starciu z klubem, który go wychował. Nie brakowało emocji, ale nie brakowało ich wyłącznie dlatego, że zmierzyły się dwie najlepsze polskie drużyny z kibicami z krajowego topu.
Cały blask tego meczu, cała jego otoczka, cała podniosła atmosfera to przede wszystkim zasługa tego, co legioniści i lechici zrobili wcześniej, zarówno w tym sezonie, jak i w ostatnich kilku latach. Zarówno na boisku, jak i na trybunach. Nawet jeśli w omawianiu sytuacji z pierwszej połowy Kuba Kosecki miał olbrzymie problemy, by nie wypalić wprost: „nie ma tu co komentować” – całość oglądało się świetnie właśnie przez wzgląd na klimat. Na świadomość, że nie walczą tylko pierwsza i druga drużyna w tabeli, mistrz oraz wicemistrz Polski, ale dwa kluby, które powoli betonują się w krajowym TOP 2.
Na boisku było widać, że czysto piłkarsko Lech nie odstaje wcale od zespołu mistrza Polski. Właściwie aż do niesłusznie podyktowanego rzutu karnego to właśnie poznaniacy byli bliżej gola, właśnie oni byli aktywniejsi i efektowniejsi. Co prawda niewidoczni byli zarówno Lovrencsics jak i Teodorczyk, ale całość nadrabiali Linetty, Hamalainen oraz Pawłowski. Sam fakt, że Lech dysponuje taką rotacją sporo mówi o jego miejscu w ligowej hierarchii. Potem jednak karny, dość upokarzający szpaler i wreszcie gigantyczne nieporozumienie Kamińskiego z Kotorowskim – wynik 2:0 idzie w świat.
Warto przy tym zwrócić uwagę na strzelca drugiego gola. Bereszyński wreszcie, po długim okresie bez żadnych liczb, bez asyst i goli, przełamał się i na dobre „powitał” stolicę. Znamienne – właśnie w meczu z Lechem. W meczu z drużyną trenera Rumaka, w spotkaniu ze swoimi starymi kumplami, w sposób mocno obciążający połowę bloku defensywnego złożonego z niedawnych przyjaciół z boiska. O, kolejna „poboczna” historia, która sprawia, że boje Warszawa-Poznań są niesamowicie ciekawe, nawet jeśli na murawie dzieje się niewiele, a na głównego architekta zwycięstwa gospodarzy wyrasta japoński samuraj w czerni, który nie do końca rozumie, czym jest „naturalne ułożenie ciała”.
Finał ligi i finał sezonu wprawdzie nie miał żadnej stawki, nie był również fantastycznym piłkarskim widowiskiem, którego skrótami będziemy chwalić się w Europie, ale miał klimat, który sprawia, że już zaczynamy tęsknić za naszą kartoflaną Ekstraklasą. Ł»e już teraz jesteśmy ciekawi, czy w przyszłym sezonie „mistrz powróci” – jak głosiła oprawa lechitów, czy może znów górą będą legioniści rozwieszający oprawę „bo nasze jest mistrzostwo, potęga i chwała na wieki”. Może w ten duet wmiesza się ktoś trzeci? Nie da się ukryć, ta piękna rywalizacja nakręca atrakcyjność. Nawet dzisiejszy, teoretycznie nieistotny epizod doskonale to potwierdził.

Fot.FotoPyK