Są takie chwile, gdy kibic staje przed niezwykłym dylematem: schować honor do kieszeni, czy wykazać się cwaniactwem? W zasadzie można byłoby to jeszcze bardziej uprościć: skurwić się, czy się nie skurwić? W imię wyższych celów? W imię wielkiej polityki? Ha, czy w piłce nożnej może być wyższy cel niż danie z siebie wszystkiego przez 90 minut? Namiastkę takiego dylematu mieliśmy w Anglii, gdzie Everton mógł znacząco utrudnić Manchesterowi City drogę do mistrzostwa kraju i zapewne bardzo wielu fanów miało zgryz: utrudnić czy też poddać ten mecz, byle tylko mistrzem nie został Liverpool? Nienawiść do lokalnego rywala to jedno z najsilniejszych uczuć w futbolu.
W wydaniu mini podobne klimaty mamy regularnie w siatkówce, gdzie drużyny celowo się podkładają i oddają mecze niemal walkowerem, by mieć łatwiej w kolejnej fazie. Oczywiście, zawsze pozorują walkę, zawsze niby próbują, wykonują rzekomo te same czynności co zawsze i ze zbliżoną intensywnością, ale tak się dziwnie składa, iż ilekroć porażka się w dłuższym dystansie opłaca – wtedy właśnie nadchodzi.
Teraz obserwujemy elektryzujący finisz rozgrywek w Hiszpanii i wedle najbardziej prawdopodobnego scenariusza w ostatniej kolejce trzy drużyny będą miały szansę na mistrzostwo, przy czym Barcelona jednak tylko iluzoryczne (jeśli Real wygra wcześniej dwa mecze, to w tym ostatnim – przeciwko Espanyolowi u siebie – musiałby zremisować lub przegrać). Wyobraźmy sobie tę kotłowaninę myśli kogoś, kto od dziecka chodzi na Camp Nou, nie cierpli Realu i szykuje się do ligowego finiszu. Wyobraźmy też sobie – ciągle przy założeniu, że Real wygra dwa wcześniejsze mecze – taktykę wszystkich trzech drużyn. To naprawdę będzie diabelska kolejka.
Taka zabawa na dzień dobry: po 70 minutach Real remisuje 0:0 z Espanyolem, a Barcelona 0:0 z Atletico. W teorii Barcelona jest o jednego gola od mistrzostwa, ale jeśli na jej gola golem odpowie Real – wtedy to on wygra ligę. Co pomyślą sobie fani “Barcy” w 70 minucie przy takich wynikach? Nagle dadzą się zwieść nadziei, że mistrzostwo może być ich? A może pozostaną niewzruszeni i cyniczni do końca? Dzisiaj chcą odpuścić mecz, ale czego będą chcieli dwadzieścia minut przed końcem, przy takim scenariuszu?
Powiecie: Real na pewno nie będzie remisował 0:0, strzeli coś wcześniej.
Jeśli Real strzeli w pierwszej połowie albo dwa czy trzy… Hmm, na zdrowy rozum tego zrobić nie może, to byłoby chyba taktyczne samobójstwo. Ten mecz trzeba rozegrać nie tylko na boisku, ale też poza nim. “Królewscy” – chociaż nie każdy się ze mną zgodzi – powinni możliwie długo utrzymywać wynik 0:0. Oczywiście nie na tyle długo, by nie zdążyć wygrać, ale dość długo – tak do 60 czy 70 minuty minimum. Przecież jeśli do Barcelony dotrze wieść, że zespół Ancelottiego wygrywa, wtedy “Barca” przestanie o cokolwiek walczyć. Real musi więc Katalończykom dać złudzenie, że grają o mistrzostwo. Bo – dla tych, którzy nie łapią – Barcelona w razie potknięcia Realu i wygrania swojego spotkania, zdobędzie tytuł.
Tylko czy Real to jest zespół na takie kalkulacje? Taki, który odpuści sobie huraganowe ataki? Zdoła powstrzymać walczącego o własne rekordy Cristiano Ronaldo? Fascynujące: czy Ancelotti ujarzmi CR7 i poprosi go, by nie zaczynał strzelania zbyt wcześnie? Czy ujarzmi każdego ze swoich gwiazdorów? A jeśli – to też trzeba brać pod uwagę – Real będzie długo czekał z pierwszym golem, lecz ostatecznie w jakichś pechowych okolicznościach w ogóle go nie zdobędzie? Trzeba wkalkulować takie ryzyko, prawda?
Jeśli Real rozstrzygnie mecz z Espanyolem szybko, to grająca równocześnie Barcelona szybko pojmie, iż jej zwycięstwo oznacza tytuł dla największego rywala. Czy dalej będzie się starać? Większość kibiców FCB – w specjalnych sondach – opowiada się za tym, by w razie dylematu “mistrz dla Atletico, czy mistrz dla Realu”, oddać tytuł Atletico – nawet jeśli oznaczałoby to ordynarną podkładkę. Do jakiego stopnia są w stanie zgodzić się na kabaretowy finisz? Wyobraźmy sobie 88 minutę minutę w obu meczach. Barcelona prowadzi 1:0 i Real prowadzi 1:0, dajmy na to, że strzela na 2:0. Czy ktoś z “Barcy” poślizgnie się w ostatniej akcji? Zapomni podskoczyć przy rzucie rożnym?
W teoretycznie najlepszym, ale i bardzo niewdzięcznym położeniu jest Atletico – wystarczy, że nie przegra na Camp Nou, co jest przecież w zasięgu tej drużyny (ale nie jest pewne na sto procent). Niewdzięczność polega na tym, że jeśli cudowny team Diego Simeone zwycięży, to i tak cały świat będzie mówił, iż to dlatego, bo Barcelona mu na to pozwoliła. Może to być prawda, ale zupełnie nie musi.
Ale zostawmy Atletico, oni są w tym momencie pięknym tłem, ale tłem: ledwie dopełnieniem w odwiecznym starciu dwóch gigantów. Interesujące jest, co dzieje się tak w głowach kibiców, jak w gabinetach kierownictwa klubów. Tam przecież musi trwać burza mózgów, trzeba podjąć decyzję: czy ma zdecydować boisko, czy też należy opracować plan i się go ściśle trzymać. Zastanawiam się, co sam bym zrobił, będąc prezesem Barcelony. Zapewne uznałbym ten sezon jako jedną z bitew w ciągnącej się od niepamiętnych czasów wojnie i uznałbym, że warto w imię strategicznych interesów klubu podłożyć się w jednym spotkaniu.
Według raportu Deloitte, Real i Barcelona to dwa najbogatsze kluby świata. Pierwszy z nich generuje przychody na poziomie 518 milionów euro, a drugi – 482 milionów. Rywalizują sportowo, ale też pod każdą szerokością geograficzną biznesowo. Walczą o Europę, Azję i obie Ameryki. O kontrakty sponsorskie i uznanie setek milionów ludzi. Trwa nieprzerwana licytacja – kto dostanie ile i za co? To jest bardzo trudne pytanie: czy opłaca się Barcelonie walczyć przez 90 minut o honor, by Real zdobył kolejne mistrzostwo, a być może i potrójną koronę? Oznaczałoby to nie tylko kolejne puchary w gablotach, ale też znaczne umocnienie na każdym innym froncie, być może finansowy odskok na kolejne dziesięć-dwadzieścia milionów euro rocznie. Real już jest wielki, ale czy Barcelonie opłaca się budować jego potęgę? Dzisiaj stoi przed takim wyborem.
Kiedyś nakręcono świetny film – “Niemoralna propozycja”. Miliarder grany przez Roberta Redforda spotyka w Las Vegas młode, szczęśliwe, ale jednak spłukane małżeństwo. Oferuje ślicznotce granej przez Demi Moore ogromną sumę w zamian za jedną noc. Tylko jedną noc, która docelowo zniszczyła tych ludzi.
I teraz właśnie – w imię partykularnych interesów – Barcelona jak ta Demi Moore musi się skurwić. To znaczy: chyba powinna. Gdybyśmy każdy z sezonów traktowali jako zamknięte historie, to “Barca” powinna wygrać, dać tytuł Realowi i tyle. Ale to nie są zamknięte historie, to jest rywalizacja, która trwać będzie w następnym roku. I ułatwienie Realowi zdobycia tytułu oznacza silniejszy Real w kolejnym cyklu. Czyli strzał w stopę.
Hmm… Ale podłożenie się to też strzał w stopę, prawda? Wizerunkowy. Wielkie kluby nie mogą obrzydliwie ustawiać tabeli. Wielkie kluby także dlatego są wielkie, bo trzymają się zasad.
A kibice? Co mogą myśleć sobie kibice? Przecież ciągle liczą, kto ile wygrał trofeów, analizują, który klub jakim prestiżem się cieszy, poświęcają lata tak na cieszenie się z własnych sukcesów, jak na ucieranie nosa rywalowi. Pewnie jak to w życiu – część schowa dumę do kieszeni, część będzie zdegustowana. Ale których będzie więcej? Pewnie jednak tych pierwszych, tak sądzę. Oni przecież tę walkę toczą non-stop, siedem dni w tygodniu. Wymieniają się uszczypliwościami, dogryzają. Teraz nagle jedni mieliby pomóc drugim – w imię sportu? Oj.
Ten dylemat, przed którym stoi Barcelona i jej kibice, można przenieść do każdej ligi świata i w zasadzie do każdej sfery życia. Każdy z was może odpowiedzieć sobie na pytanie: czy wyżej ceniłby zwycięstwo w pojedynczym meczu, czy celową porażkę, byle największy rywal nie zrealizował marzenia? Czy kibic Górnika oczekiwałby od swoich piłkarzy porażki, jeśli miałaby ona nie dać tytułu mistrza kraju Ruchowi Chorzów? Czy fan Cracovii wybrałby podłożenie się, byle mistrzostwo nie trafiło do Wisły? A z drugiej strony: jaka to duma pokazać “jesteśmy ponad tym”. Jaka to duma pomyśleć “wygraliście ligę dzięki nam”. W ten sposób też można napisać historię klubu i może to być historia nawet piękniejsza niż kolejne trofeum.
Niebywała to będzie kolejka, bo każdy każdego będzie chciał wykiwać. Najpierw – tak zgaduję – Real będzie chciał wykiwać Barcelonę, że ta ma szansę na mistrzostwo. A później – znowu zgaduję – Barcelona będzie chciała wykiwać Real. Atletico znowu będzie tym trzecim, mimo że pewnie najbardziej wygranym. Chyba że – taka karma – zespół z Vicente Calderon znowu skończy ligę na trzecim miejscu, ale w to aż nie chce się wierzyć. Kiedy będziecie to oglądali, zastanówcie się: jak sami zachowalibyście się w takiej sytuacji? Zachęcam do dyskusji, ciekaw jestem waszych wniosków.
Tak sobie myślę: to jest jedyny moment, kiedy cieszę się, że nie jestem prezesem Barcelony, przywalonym przez biznesowe strategie, wodzonym na pokuszenie i zmuszanym do podejmowania złej lub bardzo złej decyzji. Mogę pozostać romantykiem i naiwnie pomyśleć: fajnie by było, gdyby scenariusz napisało boisko.
Ale – niestety – nie mam już 10 lat. I chyba też nie jestem romantykiem.