Niezwykle aktywny przed meczem Lecha z Wisłą zrobił się nasz ulubieniec Franek Smuda. A jak Smuda dużo mówi, to oznacza tylko jedno – że za moment trzeba go będzie lekko naprostować. Albo przynajmniej przetłumaczyć z frankowego na polski, jak to zwykle.
Franiowi, co potwierdza dziś na łamach Sportu, wydaje się, że cokolwiek złego ktoś napisze o nim i o jego Wiśle, to nie ma absolutnie nic wspólnego z rzetelnością. To tylko kolejny pismak, który podskoczył z radości, że coś się znowu nie udało. Bo wiadomo, Polacy cieszą się wyłącznie z porażek. Sukces jest od dawna przereklamowany i do niczego niepotrzebny. A media, to już wręcz najbardziej oczywiste, nie mają niczego innego do roboty, jak tylko czekać aż ktoś potknie się na prostej drodze. Byle spektakularnie.
Smuda potyka się ostatnio raz za razem i szczerze – ani nas to cieszy, ani martwi. Gdybyśmy mieli wybrać, to nawet bardziej martwi, bo jednak woleliśmy oglądać kiedyś Wisłę rozbijającą się w Europie o Real, Barcelonę czy Tottenham, ale względnie silną, niż tę, która dziś nie jest nawet kandydatem do mistrzostwa kraju. Ale Smuda wie oczywiście swoje. Takich jak my słabość tylko cieszy i dowartościowuje.
Otóż nie. Ale on, jak zwykle, niewiele rozumie…
Na razie, przed meczem z Lechem, „o jałmużnę się nie prosi”, ale ktokolwiek go zapyta, temu jęknie coś o tragicznej sytuacji swojej kadry. Sytuacja faktycznie jest fatalna i tego negować nie wypada. Ale trochę krew nam mrozi w żyłach i oczy szerzej się nam otwierają, kiedy Smuda zaczyna opowiadać o podejściu do tych zawodników, których ma w rezerwie. Ma lub nie ma, bo w sumie mówi o nich, jakby ich nie było…
Uryga? Dopiero wchodzi do zespołu, nie jest jeszcze ligowcem pełną gębą (…) Młodzież gra w trzecioligowych rezerwach i jest tam paru ciekawych zawodników, tyle że zupełnie bez ligowego doświadczenia. Tymczasem w Ekstraklasie nie ma czasu na naukę, na pieszczenie się ze sobą. Tu trzeba grać, wygrywać, zdobywać punkty. Z tego rozlicza się trenera i drużynę.
Powiedzmy sobie wprost: gdyby każdy trener miał podejście Smudy, gdyby żaden nie odważył się mocno postawić na zawodnika „bo brakuje mu doświadczenia”, to marnowalibyśmy w tym kraju talent po talencie. Bo gdzie, do cholery, ci młodzi mają to doświadczenie zbierać? Ta trzecia liga i mecze z Nidą Pinczów albo z Łysicą Bodzentyn mają sprawić, że je zbiorą i nagle staną się gotowi na wyzwania? Jeśli Smuda nie pozwoli takiemu Urydze się wykazać w meczu o poważniejszą stawkę, to on dalej będzie tym samym Urygą i nie zmieni tego ani upływ czasu, ani jakaś badziewiasta trzecia ligi. Bo i jakim cudem?
Gdyby Rumak bał się braku doświadczenia, do dziś nie usłyszelibyśmy o Kownackim. Gdyby kiedyś Urban nie posłał odważnie na boisko Borysiuka czy Rybusa, gdyby Skorża młodziutkiemu Wolskiemu nie dał kilkunastu meczów w rundzie… Można gdybać, ale raczej nie kopaliby w komplecie piłki za granicą.
Smuda z jednej strony opowiada, że teraz to już zadowoli go każdy wynik, co ma być to będzie – ciśnienia na puchary w klubie nie ma, ale z drugiej mówi, że W EKSTRAKLASIE NIE MA CZASU NA NAUKĘ.
Ł»e co? Jeśli teraz nie ma, to kiedy będzie tego czasu więcej?
Gdyby Smuda działał w innej branży, właśnie zamieszczałby ogłoszenia w stylu: „zatrudnię studenta z pięcioletnim doświadczeniem na kierowniczym stanowisku, pensja minimalna”. Ale może zamiast tego trzeba sobie raz a dobrze odpowiedzieć na pytanie: czy ta młodzież jest, czy jej w Wiśle nie ma? Czy nadaje się do czegoś, czy się nie nadaje? I albo powiedzieć: sorry, nie ma, albo na nią w takich sytuacjach stawiać.
Smuda tymczasem, jak przystało na tego rasowego mówcę, opowiada coraz to dziwniejsze historie i praktycznie robi wszystko, żeby można było uznać, że jego wpływ na wynik zespołu jest śladowy. W piłce i tak „decyduje suma umiejętności zawodników z domieszką farta. Trener, jak ma zespół, to może się położyć na leżance i klaskać uszami”. Tak to niedawno Franek ujął.
Ale wczoraj, zapytany na konferencji o przygotowanie fizyczne drużyny, poszedł jeszcze dalej…
Rzadko któryś z trenerów źle przygotuje zespół, bo to musiałby być naprawdę debil, żeby źle przygotował. Moja mama jakby miała zdrowie sprzed paru ładnych lat to też by zespół przygotowała. To mnie kłuje najbardziej, że ktoś mi mówi, że drużyna jest źle przygotowana. Jak tak jest, to sami muszą do mnie przyjść i powiedzieć „trenerze potrzebujemy szybkości”. Tak jak w drugie święto niektórzy przyszli i powiedzieli, że potrzebują trenować, zrobić wytrzymałości, porobić trochę sprintów. I to jest prawdziwe zawodowstwo, a nie przyjść i zwalić na jednego, bo to się nie podoba.
Panie, to za co ty właściwie w tym klubie odpowiadasz? Jeśli na młodych nie masz czasu? Jeśli przygotowanie drużyny to żadna filozofia, bo zrobiłaby to nawet starsza babcia, jeśli wszystkim rządzi suma umiejętności z domieszką farta…. Jeśli zawodnicy sami mają wiedzieć, czy są dotrenowani czy niedotrenowani i w razie czego oświadczyć trenerowi, czego potrzebują, to po co ten trener jest w ogóle zatrudniony?
Od leżenia na leżance i klaskania uszami?
Fot. FotoPyK