Osiem scen z życia. Steven Gerrard…

redakcja

Autor:redakcja

17 kwietnia 2014, 10:21 • 8 min czytania

Przetnij jego skórę, a zobaczysz czerwoną krew Liverpoolu. Przypomnij sobie Stambuł. Spójrz na łzy po ostatnim meczu z Manchesterem City. Kiedyś będzie miał pomnik: za wierność do barw i za to, że pozostał sobą. Luzak w dresowych spodniach i koszulce Jamesa Deana. Strażnik pamięci, zwalniający przy Shankly Gates tylko po to, by na Hillsborough Memorial dostrzec nazwisko zmarłego kuzyna. Steven Gerrard – wielki piłkarz bez wielkich sukcesów i jego osiem scen z życia.

Osiem scen z życia. Steven Gerrard…
Reklama

Scena I:
Zamilkł tylko raz. W kącie szatni zobaczył Harry`ego Kewella siedzącego z workiem lodu przyciśniętym do pachwiny. Kolejny wielki mecz i kolejna kontuzja. Ale reszta zespołu tego dnia żyła finałem Pucharu Anglii z West Hamem i sposobem, w jaki Gerrard odwrócił losy meczu. Ponad trzydzieści metrów do bramki, kilkadziesiąt sekund do końca. Komentujący to spotkanie John Motson wyszedł z siebie. Kilka lat później porównał znaczenie tej bomby do trafienia Beckhama w meczu z Grecją, a on – główny bohater, filar Liverpoolu stał jak wryty, bo przecież przed chwilą umierał od skurczy. 3:3! Powrót z piekła do czyśćca, a potem rzuty karne i Pepe Reina wysyłający Liverpool jeszcze wyżej. Płacz Antona Ferdinanda. Carragher szukający rodziny na trybunach, fani West Hamu oklaskujący zwycięzców na Millenium Stadium. W końcu sam Gerrard odbierający puchar z rąk księcia Williama. Tak, to był jego finał, ale gdy kilka godzin po triumfie, już na oficjalnym przyjęciu pochwalił się 23 golami w sezonie, ripostę dostał natychmiastowo i ze strony, której mógł się spodziewać.

– 23? Powinieneś strzelić 25…

Reklama

Ostatnie słowo tradycyjnie należało do Beniteza.

Scena II
Niektóre gazety nazwały to tańcem. Ktoś nawet przyznał, że była to zwykła kompromitacja. – Mam nadzieję, że moi rodzice nie będą dziś wieczorem oglądali Match of the Day – wydukał 18-letni Steven, któremu z okazji debiutu w wyjściowej jedenastce darmowy bilet na karuzelę zafundował David Ginola. Wcześniej dostał kilka minut w meczu z Blackburn, przy rozgrzewce usłyszał m.in. zdanie „Kim jest ta mała, chuda pizda?”, ale dopiero test na White Hart Lane pokazał, mu czym jest Premier League. Ferguson powiedział kiedyś: tylko Giggs od razu potrafił radzić sobie z najlepszymi. Gerrard w głowie miał świeży fenomen Michaela Owena i krzyki Paula Incea, który odpowiednio go przechrzcił. ٹle, wyżej, bliżej niego – Ince instruował, Gerrard się miotał, a Ginola jak to Ginola – tańczył. Reprezentant Francji i najlepszy piłkarz ligi kontra nuworysz przypadkiem rzucony na prawą obronę. Skończyło się pierwszym podłamaniem i próbą tłumaczenia błędów. Aż w końcu pojawiłÂ się zbieg okoliczności tak szczęśliwy, jakby miał jakiś związek z meczem poprzednim. To Gerrard zastąpił wykartkowanego Ince`a, to on zagrał na Anfield w meczu Pucharu UEFA z Celtą Vigo i to przy jego nazwisku w gazetach – mimo porażki – ostatecznie wylądowała nota 9. Nowy rekord w biegu do kiosku właśnie został pobity.

Scena III
– Co zrobisz, jeśli Liverpool nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów? – padło pytanie z sali. Konferencja przed spotkaniem z Olympiakosem nie zapowiadała niczego wielkiego, ale kiedy w odpowiedzi padło zdanie „Zacznę rozważać swoją przyszłość”, media miały gotowca. Chelsea czy Real Madryt? Zostanie czy nie zostanie? Dziwnie jest po raz setny oglądać Truman Show, a jeszcze dziwniej, kiedy w czarnym prostokącie telewizora widzimy samego siebie. Gerrard szaleństwo obserwował z pilotem w ręku. Dał Liverpoolowi w 86. minucie meczu z Olympiakosem bramkę, bez której nie byłoby Stambułu, ale potem w świecie opery mydlanej znowu słyszał i widział to samo. W studio Sky – ekspertów mówiących, dlaczego przejdzie do Realu. W słuchawce – płaczącą matkę, która powoli nie wytrzymywała napięcia. Przy bramie Shankly`ego jakiś kibic LFC podpalił jego starą koszulkę. A on siedział – zrezygnowany niepowodzeniami klubu, zagubiony w kontraktowych pertraktacjach. – Co zrobisz, jeśli Liverpool nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów? – Zacznę rozważać swoją przyszłość. Media ciągle bawiły się tą samą zabawką. A w Liverpoolu bez zmian – miejsce za pierwszą czwórkę i ostatnie nadzieje na finał Ligi Mistrzów.

Scena IV
Więź rodziła się w bólach, ale obaj nie byli głupi – wiedzieli, że jak najszybciej muszą zacząć współpracować. Kiedy Gerrard pierwszy raz spotkał się z Benitezem, słyszał ciągle to samo: za dużo biegasz! Po przegranym meczu z Evertonem „za dużo” zmieniło się w „głupio”, a zniecierpliwiony Hiszpan mówił jeszcze głośniej: graj więcej głową, mniej sercem. To nie były te same stosunki, co z Gerardem Houllierem. Francuz był przyjacielem, Hiszpan – kierownikiem. Kiedy kolejny raz Gerrardowi przeszło koło nosa jakieś trofeum, nie wytrzymał:

– Dlaczego zagraliśmy rezerwowymi?

– Mamy za dużo meczów. To nie na naszą kadrę. Obserwuj. Udowodnię ci, dlaczego to robię.

Był 2005 rok, Liverpool przegrał Burnley w Pucharze Anglii, ale wciąż grał w Lidze Mistrzów…

Scena V
Te obrazki zna każdy, kto choć raz obejrzał finał Ligi Mistrzów w Stambule. A może nie każdy, bo przecież szyderczego uśmieszku Gattuso po trzecim golu dla Milanu kamery nie pokazały. To on dopełniał obraz klęski. Liverpool zdruzgotany, na kolanach, ale wciąż z wiarą kibiców śpiewających „Youll never walk alone”. Gerrard – machający rękami, mobilizujący, bo przecież właśnie strzelił bramkę na 1:3 i jeśli ktoś w The Reds wierzył w odwrócenie losów finału, to był to właśnie on. Potem kolejny gol i kolejny. Dudek Dance. Obroniony strzał Szewczenki i taniec na bieżni w otoczeniu fotoreporterów. Na trybunach ktoś wywiesił transparent z Gerrardem w roli gladiatora. Dziennikarz Sky dostał tylko pół wywiadu, bo otumaniony szczęściem Stevie powiedział, że zaraz zemdleje. Stambuł – zwieńczenie pokręconego sezonu i pierwszy wielki trumf chłopaka z Whinston. Tak wielki, że po imprezie zabrał puchar do pokoju, a potem nie pamiętając nocnych wydarzeń, obudził się skonsternowany. Reszta drużyny zeszła już na poranne śniadanie, a on leżał i patrzył. Trofeum stało na hotelowym stoliku, odbijało się w lustrze. Pierwszy raz od 21 lat w czerwonych barwach klubu z Anfield.

Scena VI
Wielu napastników przeżył na Anfield. Grał z Michaelem Owenem i Robbie Fowlerem. Pamięta Jariego Litmanena. Asystował Barosowi i znosił humory El-Hadji Dioufa. Polubił dziwaka Cisse, przeżył Morientesa, Croucha i Kuyta. Kilka nazwisk moglibyśmy jeszcze dorzucić, ale w 2009 roku obrazki najbardziej zapadające w pamięć to te z udziałem Fernando Torresa. Mecz z Realem Madryt w Lidze Mistrzów, 1/8 finału i pogrom z takim rozmachem (4:0), że po ostatnim gwizdku Zinedine Zidane obwieścił, że to nie Messi i Ronaldo są najlepsi na świecie, tylko Gerrard. Piłkarz, który właśnie strzelił dwa gole. Dzielił i rządził, choć – nie wiedzieć czemu – w wywodzie Zizou został porównany do Makelele. 24 bramki, 19 asyst w sezonie 2008/2009, hat-trick w meczu z Aston Villą, ogranie w pojedynkę Marsylii. Nagroda dla piłkarza roku. Nawet, jeśli Francuz lekko w swoich sądach popłynął, nikt się nie kłócił. Gerrard był na topie.

Scena VII
Odnalazł na boiskach Ukrainy utraconą energię. Szedł jak burza, ale strzelania karnych kolegów z reprezentacji nie nauczył. Anglicy odpadli w 1/8 finału z Włochami, a on został z tym, z czym zostaje na co dzień: z asystami, brudnym od wślizgów tyłkiem i faktem, że w kadrze nie wygrał niczego. Miał być twarzą odmienionej reprezentacji, kapitanem, który zamiast „hurra”, będzie mówił „spokojniej, dłużej, uważniej”. Przestał wchodzić w paradę Lampardowi. Znalazł wspólny język z Parkerem. W grupie na Euro 2012 trzy gole padły po jego zagraniach, ale demony wróciły wtedy, kiedy prasa zaczynała mówić, że wreszcie narodziła się nowa reprezentacja. Gerrard jeszcze nie zapomniał ostatniego mundialu i lekcji od Niemców. Wciąż po głowie chodziły mu trenerskie zawirowania w Liverpoolu i kontuzja, która wykluczyła go na dużą część sezonu. A teraz to – kolejny akt dramatu w narodowych barwach i jeszcze ten nieszczęsny Pirlo, ośmieszający Harta strzałem Panenki. Gerrard obserwował ten obrazek siedząc na murawie, bez wiary, że coś się tu jeszcze może odwrócić. Mówiono potem: nikt nie ma do ciebie pretensji, byłeś wielki. On odwracał głowę. Był, jak ten Captain Fantastic ze skeczów Monty Pythona, który próbuje ratować świat, ale nie potrafi uratować samego siebie.

Scena VIII
Zwycięstwo nad Manchesterem City. فzy szczęścia. Hołd ofiarom Hillsborough tak piękny, że aż chciałoby się wierzyć, że ten obrazek z podświetlonymi 96 miejscami na Anfield to coś więcej niż fotomontaż. A następnie znowu on – już bez łez, za to z twarzą lidera, który zbiera drużynę w kółko i krzyczy: „Słuchajcie, to już za nami, teraz jedziemy do Norwich i gramy to samo”. Niewiele jest w piłce piękniejszych momentów. Na plecach znowu pojawiają się ciarki, a w głowie myśl, że właśnie dla takich ludzi wymyślono futbol. Gerrard wygrywał już w karierze bitwy, ale zawsze legł na wojnach. Rozegrał 471 meczów w „The Reds” i nigdy nie był mistrzem Anglii. Ktoś ostatnio napisał, że piłkarze z „Manchesters class of 92”, czyli Giggs, Scholes i reszta mają w sumie 50 medali za mistrzostwo. Półka Gerrarda jest pusta, ale to on już w 2002 roku mówił dla Guardiana: zostanę tutaj do końca kariery, to on w klubie i kadrze strzelił więcej goli niż którykolwiek z wychowanków Fergusona (183, Giggs – 181) i to on zresztą łączy ich najlepsze cechy.

Ma swoje wady – jasne. Kiedyś pobił dj-a, bo nie spodobała mu się muzyka. Po Stambule zamiast rodziny przyprowadził na przyjęcie kilku osiłków i zachowywał się jak w pubie. Ale nie rozprawiamy tutaj na temat chodzących ideałów. Ferguson powiedział kiedyś: to piłkarz mający największy wpływ na zespół. Benitez dodał do tego ambicję, a sam Gerrard mówi: dajcie mi w końcu coś wygrać!

Przed nim kluczowy miesiąc. I być może kolejna scena, po której powiemy: tak, wciąż kocham tę grę.

PAWEف GRABOWSKI

Najnowsze

Anglia

Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”

Braian Wilma
0
Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama