Na co dzień kustosz muzeum Legii, dawniej znany z pracy w czasopiśmie “Nasza Legia”. Wiktor Bołba opowiedział nam o swoich dwóch książkach, które wkrótce ujrzą światło dzienne, zresztą obie możecie nabyć poprzez zakupy w naszej księgarni. Historie niekwestionowanych legend – Kazimierza Deyny oraz Lucjana Brychczego, napisane przez człowieka całkowicie “sfokusowanego” na punkcie kolekcjonowania archiwalnych materiałów. Chcieliśmy się dowiedzieć, co i w jaki sposób opisał – w końcu mowa o postaciach kompletnie różnych charakterologicznie, przysłowiowa woda i ogień. Bez zbędnego przedłużania – naprawdę warto przeczytać. Zapraszamy.
Jest stres? W końcu niezbyt często zdarza się autorowi, żeby niemal jednocześnie ukazywały się dwie jego pozycje.
Stres? Wiesz, ja po prostu wolę być po drugiej stronie – przesłuchiwać, a nie być przesłuchiwanym. Zdobyłem już jakieś doświadczenie, pisałem w końcu na 95-lecie historię klubu, współpracowałem też z różnymi wydawnictwami, ale tak, to taki mój prawdziwy debiut literacki (śmiech).
Jesteśmy w twoim królestwie. Motocykl z 1938 roku, rękawice Artura Boruca, dziesiątki kartonów z archiwalnymi dokumentami, na biurku mnóstwo notatek. Czuć ducha historii, którego nie powinno przecież zabraknąć w książkach poświęconych Deynie i Brychczemu. Rozumiem, że ten – nazwijmy to: research – odbywał się w ramach hobby, poza godzinami pracy przy muzeum.
Jasne, że poza. Ale sam powiedz: jaka to praca, skoro to moja przyjemność?
Więc kiedy wpadł do głowy pomysł, by te historie spisać?
Jakoś od 2000 roku zacząłem zbierać materiały, najprzeróżniejsze wypowiedzi osób bliskich Kazimierzowi Deynie, które dziś dla biografa stanowią wartość o tyle, że część tych ludzi już się, niestety, wykruszyła. Ale po kolei. Bo później na jakiś czas, w tej chwili sam nie wiem, dlaczego, zaprzestałem i zająłem się bieżącymi sprawami, które akurat były na mojej głowie. Cały ten okres jednak tliła mi się w głowie myśl, żeby wrócić do tego, co rozgrzebałem. W decyzji pomógł mi wydawca – odezwał się do mnie i powiedział, że podobały mu się moje wspomnieniowe teksty o Deynie z “Naszej Legii”, że są ciekawe, po czym zaproponował, bym napisał coś więcej.
A książka o panu Lucjanie?
Tutaj chciałbym się wypowiadać bardziej ogólnie, ponieważ nie pracowałem nad nią sam. Było nas trzech – oprócz mnie jeszcze Grzegorz Kalinowski i właśnie pan Lucjan, dlatego wolałbym, abyśmy przy takiej rozmowie byli wszyscy.
To zapytam inaczej: skąd pomysł, by opisać historię człowieka słynącego ze skrytości. Bo przecież mimo że mówimy o prawdziwej legendzie, o Brychczym tak naprawdę wiemy niewiele, poza tym, że pochodzi z Bytomia, do Legii przyjechał w celu odbycia służby wojskowej, świetnie grał w piłkę i został w Warszawie aż do dziś.
Na zawsze.
Trudno namówić go na zwierzenia.
Mnie było o tyle łatwiej, ponieważ jakoś od 2003 roku pisałem do “Naszej Legii” wspomnienia pana Lucjana. A chodziłem za nim to ze dwa lata!
– Panie Lucjanie, panie Lucjanie… – zaczepiałem.
– A daj mi święty spokój, ja nie mam nic do powiedzenia – odpowiadał, jak to pan Lucjan.
No, ale kiedyś wreszcie dał się udobruchać pod pretekstem, że to dla potomnych. Spotykaliśmy się raz w tygodniu czy raz na dwa tygodnie – on opowiadał, a ja przelewałem to na papier. Dość długo te wspomnienia się ukazywały, było w sumie ponad sto odcinków. Później, po zmianach w redakcji, musiałem ten temat przerwać. Do czasu, aż zadzwonił do mnie Grzesiek Kalinowski, zapytał, czy w związku z rocznicą pana Lucjana w Legii nie napisalibyśmy czegoś większego. Jako że miałem sporo materiałów, pomyślałem: czemu nie? Ja zająłem się z panem Lucjanem częścią sportową, Grzesiek zaś wyszukiwał ciekawostki.
KICI. Lucjan Brychczy, legenda Legii Warszawa – zamów w KSIĘGARNI WESZLO.COM >>
Ile czasu trwało zbieranie materiału do obu książek?
Miałem to szczęście, że na ludzi istotnych z perspektywy autora, niemal wpadałem. Na przykład miałem okazję znać pułkownika Potorejkę, szefa klubu w latach 70. Znałem większość piłkarzy, począwszy od 1955 roku, a więc pierwszego mistrzostwa Polski, dlatego było mi łatwiej. Wychowałem się na Deynie, przewijał się przez całe moje życie, zresztą teraz mogę chyba stwierdzić, że poznałem go naprawdę dobrze. Jestem fanem zarówno Deyny-piłkarza, jak i Deyny-człowieka. Odkrywałem go non-stop. Co się czegoś dowiedziałem, to na kolegiach redakcyjnych zgłaszałem jego temat, doszło w końcu do tego, że mi te pomysły torpedowano, śmiali się już, że tylko on i on. A ja ciągle chciałem wiedzieć więcej i więcej. Dziś jeden z moich kolegów, Wojtek “Legia:” Wiciński, zaczynając rozmowę, rzuca na dzień dobry:
– Witam cię, duchu Kazimierza Deyny.
Znacznie większe trudności spotkałem przy okazji zbierania informacji o panu Lucjanie – wiadomo, czasy jeszcze bardziej zamierzchłe, żyjących świadków tamtych wydarzeń zdecydowanie mniej.
I jak temu zaradzić?
No wykruszali się, wykruszali. Henryk Grzybowski, Edmund Zientara, Bernard Blaut, Jerzy Woźniak, Stanisław Fołtyn – na ich pomoc mogłem liczyć. Dziś natomiast został już tylko pan Lucjan.
Wspomniałeś, że twoje szczęście polegało na tym, że na część rozmówców po prostu wpadałeś.
A, no tak. Słuchaj – albo jakiś dokument wpadał mi w ręce, albo… Opowiem ci na przykładzie. Nikt nigdy do końca nie ustalił, czemu na Kazimierza wołali “Kaka” – wiele było różnych wersji, że “kaczy” chód i tak dalej. Musiałem sprawę pseudonimu zweryfikować, ponieważ nic w tej książce nie jest wyssane z palca i na wszystko mam dokumenty bądź konkretne wypowiedzi, dodam – sprawdzone. Każdą drobnostkę sprawdzałem, w sumie setki godzin, kilogramy przekopanych archiwalnych materiałów. I co? Znalazłem fragment, w którym Deyna sugeruje, że “Kaka” to spadek po jego poprzedniku w Legii, też Kazimierzu. Tamten w 1965 roku odchodził, ten przychodził. Siedzę w klubie, a tu nagle Kazimierz Frąckiewicz, na co dzień mieszkający w Stanach Zjednoczonych – wyobraź sobie – podczas pierwszej od 25 lat wizyty w Warszawie, odwiedził Łazienkowską 3 i się spotkaliśmy. Wyjaśniliśmy od razu, potwierdził tę wersję. Przypadek?
Sympatyczny zbieg okoliczności. Ciekawi mnie, jak pisząc książkę traktowałeś często powtarzaną w Polsce zasadę: o umarłych albo dobrze, albo wcale. Historia, którą ty opisałeś, zapowiadana jest jako niejednowymiarowa.
Myślenie według tego schematu to przekleństwo biografów. Wszyscy wiemy, jakim Deyna był fenomenalnym piłkarzem, jeśli natomiast chodzi o życie prywatne? Cóż, spotykałem się z jego znajomymi z tamtych czasów i momentami byłem zniesmaczony tym, co mówili. Część tych rzeczy zabiorę ze sobą do grobu, gdyż opisywanie ich nie byłoby fair, podświadomie czułbym, że wyrządzam mu krzywdę. Ale ci ludzie chodzą i przy piwie o tych sprawach, opowiadają, jednak nie chcą powiedzieć wprost, pod nazwiskiem.
Historie opowiadane po latach często są podkoloryzowane, zawierają wersję wygodną dla narratora.
Dlatego oparłem się na opowieściach ludzi jemu najbliższych.
Ja ostrzę sobie zęby na anegdoty opowiedziane przez Janusza Ł»mijewskiego.
No, Janek to go wprowadzał w warszawskie życie!
I postać charakterystyczna.
Bardzo charakterystyczna. Obaj byli ze sobą wyjątkowo związani, aczkolwiek sam przyznał, że jak już Kazik lepiej poznał stolicę, to coraz częściej chadzał własnymi ścieżkami. Kolejny z tamtej drużyny – Tadek Nowak, który przyszedł do Legii właśnie na miejsce Janka. Zauważ: Deyna zawsze dobierał sobie za przyjaciół ludzi towarzyskich, elokwentnych, wygadanych, o manierach światowca.
W pewnych aspektach swoje przeciwieństwa…
Dokładnie.
Pracując jednocześnie nad historiami Deyny i Brychczego, niektóre historie pewnie się przeplatały.
Kazik na początku występował w ataku, lecz po dosłownie kilku meczach Vejvoda przesunął go do pomocy. Do pomocy, gdzie uczył się od Brychczego i Blauta. Podziwiał pana Lucjana. Dasz wiarę, że nawet kiedy wyjeżdżał do Anglii jako wielka gwiazda, zwracał się do niego per “Mistrzu”? Nigdy nie powiedział inaczej, chociaż pan Lucjan wielokrotnie namawiał go, by mówił mu po imieniu.
Można ich jakoś porównać?
Piłkarsko nie, natomiast jako ludzie byli zupełnie różni. Za czasów Brychczego reprezentacja grała słabo, nie mógł wyjechać poza granice kraju, ale w Legii osiągnął absolutnie wszystko. Deyna z kolei osiągnięciami w klubie zdecydowanie mu ustępuje, choć w piłce międzynarodowej zrobił bez wątpienia więcej. Pan Lucjan, najzwyczajniej w świecie, urodził się za wcześnie.
Sporo zdrowia musiało cię kosztować zbieranie materiałów, patrząc na preferencje piłkarzy sprzed lat, a wspomnieniom nic nie służy równie dobrze, co alkohol. Wątroba musiała mieć trudny czas.
(śmiech) Z niektórymi siedziałem w kawiarni, z innymi przy kielichu, ale to było tyle rozmów… Bez przesady! Nie było tak, że tylko piliśmy albo bądź broń Boże komuś jeszcze dolewałem, żeby mi coś opowiedział. Nie mogę o sobie powiedzieć, że przeprowadzałem z Kazimierzem “nocne Polaków rozmowy”, to byłoby nadużycie, jednakże poznałem całą jego rodzinę. Dziś twierdzę, że jest postacią, która w żaden sposób nie może być mi obojętna. Będzie we mnie siedział do końca…
A historia Brychczego będzie aż po dziś dzień czy gdzieś po drodze się urywa?
Aż po dziś. To zupełnie inna opowieść niż w przypadku Deyny. Tutaj mówimy o niemalże przeciwnych postaciach. Rodzina, dom, typowe śląskie wychowanie, lecz – jak sam zauważa – nigdy abstynentem nie był i pożartować bardzo lubi. A Kazik? Całkowicie różna…
Deyna. Geniusz futbolu, książę nocy – zamów w KSIĘGARNI WESZLO.COM >>
Mentalność?
On potrafił z tobą rozmawiać, powiedzieć, że będzie za godzinę, a jak gdyby nigdy nic, wrócić po trzech dniach. Opowiadał mi Włodek Lubański, który podczas zgrupowań reprezentacji zazwyczaj dzielił z nim pokój, jak bał się, że wpadnie. Jedenasta, dwunasta w nocy – a tego nie ma. Jakąś tam kobietkę sobie obraca, by nagle wrócić na śniadanie, udając, że nic się nie stało. Luzak niesamowity.
Książka o panu Lucjanie rzuci nowe światło na jego postrzeganie? On bardzo niechętnie zabiera głos, ciężko nawet domyślić się, jakie ma zdanie na konkretny temat. Znajdziemy jego opinie na temat dzisiejszej Legii?
Tak, oczywiście. Jest przejście przez całe jego życie – przecież jeśli nie był pierwszym trenerem, to asystentem. Opowiadał sporo o czasach współpracy z Januszem Wójcikiem, gdy każdy trening kończył się flachą na stole, a chcąc nadal być w Legii, tę flachę trzeba było opróżnić… Ł»ona pana Lucjana, bardzo wyrozumiała kobieta, zaczęła w pewnym momencie krzywo patrzeć na męża, bo ten dzień w dzień po zajęciach wracał do domu chwiejnym krokiem (śmiech). Są takie kwiatki…
Mówiło się również, że za Kubickiego, Brychczy chciał z Legii odejść.
Wściekał się na arogancję Kubickiego, który przyjechał z Anglii i chciał wprowadzić metody angielskie – do zawodników zwracał się po nazwisku, tworzył niepotrzebny dystans. Zachował się też słabo, pozbawiając pana Lucjana szafki w szatni, kiedy ten złamał obojczyk i nie było pewne, czy wróci do trenerki. Uznał, że już nie będzie mu potrzebna.
Tylko z Kubickim było mu nie po drodze?
Nie, jeszcze z Kopą. Gdy ten został trenerem Legii, pan Lucjan poprosił, by przenieśli go do juniorów, ponieważ za nic w świecie nie wyobrażał sobie relacji z kimś, z kim w jego mniemaniu współpraca nie była możliwa.
A czasy Smudy? Słynny tekst: “W piłkę to ja grałem”.
Oj, przeciwnie! Smuda przyszedł po Kubickim i miał inne metody, a Brychczego od początku darzył ogromną wręcz atencją. Powtarzał, że miejsce mistrza jest w sztabie, nalegał na to. Podobnie wcześniej w przypadku Engela… O, wiem, co ci opowiem. Pan Lucjan najlepiej czuje się na boisku, nie przepada zaś za prestiżowymi funkcjami, blichtrem i tak dalej. Ale wziął go kiedyś na rozmowę ówczesny właściciel klubu, Romanowski i mówi:
– Panie Lucku, ja zrobię pana dyrektorem sportowym – zagadał.
– Panie prezesie, a dlaczego pan mnie tak nie lubi? Czemu pozbawia mnie pan tego, co lubię najbardziej? – wyraźnie zasmucił się “Kici”.
– Ja pana bardzo lubię, panie Lucjanie – odpowiedział i odstąpił od swojego pomysłu.
Nurtuje mnie pytanie o karierę trenerską Brychczego. Jeżeli unikał funkcji dyrektorskich na rzecz pracy szkoleniowej, to oceniając go poprzez pryzmat tego, co osiągnął jako pierwszy trener, jednak musi być niespełniony.
Tego pan Lucjan nie powiedział, ja mogę się odnieść do tej kwestii wyłącznie z mojej perspektywy. I myślę, że rzeczywiście jest pod tym względem niespełniony. Ale wynika to poniekąd z faktu, że Legia była klubem wojskowym. Przychodził generał Barański, po czym ogłaszał wszem i wobec:
– Majorze Brychczy, od dziś prowadzicie pierwszy zespół.
I musiał prowadzić, czy tego w danym czasie chciał, czy nie. Nie miał nic do gadania. Jak jego Legia przegrała ze Slavią Sofia, sam napisał podanie, w którym prosił o przeniesienie go do drugiego zespołu. Skromność. Ówczesny szef klubu, pułkownik Zenon Olszak oczywiście tej specyficznej dymisji nie przyjął.
Nie jest tak, że przez tę wrodzoną skromność pan Lucjan najwięcej frajdy ma, gdy jest w cieniu, na przykład w roli pokazującego, w jaki sposób należy wykonać dane ćwiczenie?
Coś w tym jest. Doskonale czuje się w roli demonstratora. Nie ma skrupułów, potrafi wytknąć uchybienia również tym najlepszym.
Danijel Ljuboja przyznał, że przez ten czas, w którym grał w Legii, to nie on był najlepszym technikiem w zespole. Palmę pierwszeństwa oddał walkowerem Brychczemu właśnie.
A pan Lucjan wspominał, że jak zobaczył dwa czyściutkie uderzenia Ljuboi na pierwszym treningu, od razu wiedział, że przyszedł piłkarz. Ł»e to będzie ktoś, a nie przepłacona i zmanierowana gwiazda. Lubił go.
Niełatwo zaskarbić sobie jego sympatię.
Ale pan Lucjan to normalny, wesoły gościu dla tych, których poznał i do których się przekonał. Potrafi podejść, zakraść się z zaskoczenia i mukę sprzedać! (śmiech) Myśmy go nawet namówili do pozowanej walki bokserskiej, zrobiliśmy pojedynek mistrzów – z jednej strony Krzysztof Kosedowski, z drugiej on, który – co ciekawe – przygodę ze sportem zaczynał od boksu. Dawniej na tyle polubił trenera Koncewicza, że własnemu synowi dał po nim imię Ryszard.
Z kim trzymał się najbliżej, jeszcze jako czynny piłkarz?
Najbliżej mu było do Kowala i Pohla, Ślązaków, jak on. Opowiadał mi zresztą Koncewicz, że martwiła go ta sympatia młodego Lucka do chłopaków – jak ich określił – “gardłowych”. Pohl to nawet do zupy sobie co nieco wlewał, żeby było weselej… Wiesz, co zrobił? Odesłał tę dwójkę z powrotem, do Zabrza. Poświęcił ich, bo uznał, że tak będzie lepiej dla rozwoju młodego, mimo że tamci byli wyśmienitymi zawodnikami i później z Górnikiem sporo wygrali. Co ciekawe, pan Lucjan – na wieść o decyzji trenera – gotowy był ruszać za nimi na Śląsk, taki był zżyty!
Wróćmy do teraźniejszości. Mamy rok pana Lucjana, od jakiegoś czasu jest honorowym prezesem, z czym chyba nie czuje się do końca komfortowo.
Odpowiem przykładem z życia: jak drużyna teraz odbierała medale za mistrzostwo Polski, on był na tyle skromny, że z nimi nie wyszedł. Odebrał sobie w zaciszu stadionu, w pokoju…
To na koniec zapytam jeszcze o Deynę. Bardziej niż w dotychczasowych publikacjach zaakcentowałeś schyłek jego kariery w Anglii i Stanach? Do tej pory te tematy, choćby w książce Stefana Szczepłka, potraktowano po macoszemu.
Bardziej, w czym ogromna rola Roberta Piątka, który przekopał tony relacji z lat 80., kiedy z tych lig halowych i normalnych, rozgrywanych na powietrzu, nie prowadzono precyzyjnej dokumentacji. Robert poświęcił mnóstwo czasu, aż stworzył imponującą bazę danych. Chcieliśmy zresztą odejść od stereotypowego postrzegania końcówki kariery Deyny – że w Anglii to nie grał, bo pił, pił i pił, a za Oceanem to samo. Nie było tak, a przynajmniej nie wyłącznie tak! W Manchesterze pewni rodzice dziecko nazwali Deyna… On nie do końca odnajdywał się w wyspiarskich zwyczajach, niejednokrotnie bowiem śmiał się, że Anglicy to nawet do łazienki biegają. Wszędzie pośpiech…
A Stany Zjednoczone?
To już upadek człowieka… No i do tego został okradziony przez człowieka, któremu zaufał i powierzył swoje oszczędności. Stracił te 350 tysięcy dolarów, Smuda chyba 250. Na tamte czasy – ogromne sumy. Widział, że nigdy tych pieniędzy nie odzyska i z dnia na dzień stracił cały dorobek swojego życia, przy czym jednak starał się dbać o swój wizerunek człowieka sukcesu. Nikomu nie chciał się przyznać do tego, co przeżywał w środku i co – koniec końców – skończyło się tragedią.
W lipcu 1989 roku przyjechał na moment do Europy, do Danii.
To był turniej Orłów Górskiego. Dawni koledzy namawiali wtedy Deynę na powrót do Polski, tłumaczyli mu, że w Polsce jest normalniej, że wróci do Legii jako zasłużona postać. Ale on im odpowiadał, że dziesięć lat wcześniej, wyjeżdżając do Anglii, jako oficer Wojska Polskiego nie wrócił do kraju i mógłby zostać posądzony o dezercję. Tyle że to było z jego strony kłamstwo, do czego doszedłem analizując dokumenty. Jaruzelski specjalnym pismem przeniósł go do cywila, więc nie było przeszkód, by wtedy wyjechał, no i żeby w tym 1989 roku wrócił.
Bał się, że wracając bez niczego, straci swój splendor?
Wstydził się, to było poniżej jego godności, a że skończyło się tragedią… No nic, wybitne jednostki często przedwcześnie kończą swoje życie.
Rozmawiał PIOTR JÓŁ¹WIAK
Fot.FotoPyK