Koniec marca, początek kwietnia. Czas cyrkowych akrobacji w gabinetach…

redakcja

Autor:redakcja

03 kwietnia 2014, 14:33 • 7 min czytania

Jak co roku w okolicach końca marca w polskiej lidze rozpoczyna się szaleńczy wyścig. Pal licho wyścig chociażby o puchary. Najważniejszy jest ten o przetrwanie. A to – w związku ze zbliżającym się złowrogo procesem licencyjnym dla większości klubów wcale nie jest takie oczywiste. Prezesi uwijają się jak w ukropie, drzwi trzaskają, jeden interesant pogania drugiego. Wszędzie stosy pism, żądań i niedopiętych porozumień. Prezes X (dajmy na to – Jacek Bednarz) podkreśla z satysfakcją, że zdołał się dogadać z każdym z wierzycieli i to dobre trzy dni przed terminem. Ale już prezes Y (tu za przykład niech posłuży ten, który z procesem licencyjnym jeszcze się nie zmagał, a więc Zbigniew Waśkiewicz) przyznaje, że należności względem ZUS czy Urzędu Skarbowego, owszem, udało się uregulować, ale jeśli chodzi już o zawodników, to dotychczas spłacono jedynie 40 procent całkowitej kwoty. Największe nadzieje na licencję należałoby więc wiązać z trybem odwoławczym, który „kupi” klubowi jeszcze trochę czasu.
Co dwanaście miesięcy te same wygibasy.

Koniec marca, początek kwietnia. Czas cyrkowych akrobacji w gabinetach…
Reklama

Sam proces licencyjny od poprzedniego roku z pewnością jest znacznie, znacznie lepszy niż w poprzednich latach, prowadzony przez bardziej kompetentnych ludzi, ale wciąż ma swoje dziury. Nie jest żadną tajemnicą, że znaczny procent istotnego z punktu widzenia komisji licencyjnej procesu regulowania długów w dalszym ciągu stanowią… obietnice jego uregulowania, a nie faktyczne przelewy na odpowiednie konta. Komisja – zasypywana kolejnymi ugodami – może najwyżej pogrozić palcem. Wisła dogada się z Jaliensem czy Genkowem, Górnik podpisze stosowny papier z Rozwojem Katowice, obiecując, że pieniądze za Milika spłyną w tym i tym terminie, i tak to się dalej będzie kręcić.

Wszystko w dalszym ciągu robione jest trochę warunkowo i na niby. Bardziej na zasadzie „jakoś to będzie” niż „wszystko mamy pod kontrolą tu i teraz”. A jak to z tymi warunkami bywa, to już się nieraz przekonaliśmy. Rok temu na przykład… Śląsk Wrocław licencję pucharową (warunkową zresztą) dostał tylko dzięki temu, że miasto i firma Polsat zalały komisję lawiną zapewnień, że sytuacja w klubie wkrótce się ustabilizuje. Oni już zadbają o to jak nikt inny! A że za obietnicami nie poszły żadne czyny, nie mówiąc o pieniądzach od Polsatu? Ł»ycie. Górnik też wisi Skorupskiemu grubo ponad 100 tysięcy złotych, ani od wczoraj, ani od przedwczoraj, tylko od sporo ponad roku, ale nikogo nie dziwi, że dla klubu najwygodniejszym rozwiązaniem byłoby kolejne porozumienie. Tak jest przecież wszędzie. No i koniec końców każdy piłkarz je podpisze. Szef komisji licencyjnej znów się lekko skrzywi nad stertą porozumień, ale je zaakceptuje, bo co innego miałby zrobić, w świetle obowiązującego prawa? Taka ugoda oznacza przecież nic innego, jak to, że strony się POROZUMIAفY w kwestii długu. A więc konflikt – przy optymistycznym założeniu, że będzie respektowana – znika. Proste i logiczne. W papierach jest czysto.

Reklama

Ugodę każdy, rzecz jasna, podpisze, bo po co ryzykować? Jak klub X nie zapłaci, to co… zdegradują go do pierwszej ligi? I jaka z tego korzyść? – myślą sobie ci nieszczęśni piłkarze. – Prędzej będzie wypłacalny jako ekstraklasowy, niż pierwszoligowy. Z tymi wszystkimi pieniędzmi od Canalu i sponsorami, który może jednak nie uciekną… – naturalny tok rozumowania, napędzany strachem. Lepiej dostać później, byle całkiem nie przepadło.

Nic dziwnego, że piłkarze Polonii Warszawa (choć przecież nie oni jedni) rok temu z uwagą słuchali, jak klub im proponuje, żeby odebrali tylko skromną część należności, części najlepiej się w ogóle zrzekli, a na spłatę reszty, w porywach do siedemdziesięciu procent, poczekali.

Ośmiu piłkarzy Ruchu Chorzów też się niegdyś – już długie lata temu – czegoś zrzekło i do dziś podnoszą raban w mediach, że klub długów nie uregulował, a więc licencji pod żadnym pozorem dostać nie powinien. Jan Woś odszedł z Ruchu w 2002 roku, Marek Matuszek ma juz dziś 43 lata i od dziewięciu nie gra w piłkę, ale sprawa i tak wraca jak bumerang. Ledwie wczoraj na łamach „Dziennika Zachodniego” w związku z nią wypowiedział się Bartłomiej Jamróz. Twierdzi, że klub jest mu winien 92 tysiące. I on czeka.

Tylko że, na tyle, na ile zdążyliśmy się zorientować – czekać nie ma na co, podobnie jak pozostała siódemka. W momencie w którym Ruch przekształcał się ze stowarzyszenia w sportową spółkę akcyjną, dostał – kolokwialnie mówiąc – stempel od PZPN-u, że z powodzeniem zakończył spłatę długów. Restrukturyzacja przebiegła pomyślnie. – Zawodnicy zgodzili się na rezygnację z części zobowiązań, podpisali ugody i na ich mocy powstała uchwała PZPN-u. Sprawa wraca przy każdym procesie licencyjnym, chociaż z naszej perspektywy jest zamknięta. Pan Jamróz w przytoczonym wywiadzie powołuje się na orzeczenie, które nigdy do nas nie dotarło. Fakty są takie, że uregulowaliśmy wszystkie zobowiązania niezbędne do uzyskania licencji na kolejny sezon – powiedziała nam wczoraj rzeczniczka chorzowskiego klubu, Donata Chruściel. Ruch jest w posiadaniu niepodważalnych dokumentów, które respektuje komisja licencyjna i dla niego sprawa jest zakończona.

Gdziekolwiek spojrzeć, tam od lat trwają podobne przepychanki. I tak naprawdę… Najbardziej dziwi nas (bo do wszystkiego innego chyba już przywykliśmy) w tej sprawie chyba to, że to piłkarskie środowisko w Polsce jest aż tak niezorganizowane. Ł»e do dziś nie powstała ani jedna silna, poważna i powszechnie respektowana organizacja, może wręcz związek zawodowy, który wziąłby w jakimś sensie pod opiekę tę:

a) zarabiającą, na warunki polskie, bardzo dużo…
b) często zupełnie niezorientowaną w prawnych mechanizmach
c) funkcjonującą na rynku, na którym mało kto z uśmiechem i w terminie dotrzymuje wszystkich umów…

grupę zawodową.

Nie chodzi nam bynajmniej o to, że piłkarzom, którzy i tak mają w tym kraju znacznie lepiej aniżeli mieć powinni, dzieje się jakaś straszna krzywda. Ale tak na zdrowy rozum – jak to jest możliwe, że różne grupy zawodowe potrafią o siebie nieźle zadbać, że zamieszanie na pół kraju umie zrobić nawet Polski Związek Działkowców, a ci biedni piłkarze non stop jak dzieci we mgle – totalnie zagubieni. I w potrzasku. Jeden podpisze porozumienie, drugi zrzeknie się połowy kasy, żeby tylko klub pozwolił mu odejść i nie szorował nim podłogi w rezerwach. Trzeciemu wymyślą jeszcze jakiś inny manewr. Są oczywiście pewne komórki, które takiemu piłkarzowi w sytuacji awaryjnej mogą pomóc. Jakiś Piłkarski Sąd Polubowny czy inny Związkowy Trybunał Piłkarski. Ale tak na zdrowy rozum – żadnej oddolnej inicjatywy, żeby zająć się swoimi sprawami. Wypracować może jakieś rozwiązania systemowe, a nie reagować tylko w konkretnych przypadkach. Nigdy was to nie dziwiło, że tego u nas nie ma, a w wielu krajach – owszem?

No tak, Paweł Drumlak założył kiedyś jakieś stowarzyszenie piłkarzy. Miał przeambitne plany, chciał pomagać, radzić, działać ale zdaje się, że na długo pary nie starczyło i słuch po tym zaginął. Inna rzecz, że sam Drumlak, kiedy już się za to zabrał, miał na tyle spaprane nazwisko w mediach, że jako twarz i motor napędowy poważnego tworu chyba nie mógł dać sobie rady. Tam gdzie potrzebna jest renoma, siła przebicia i nazwisko, nie mogą funkcjonować – z całym szacunkiem dla nich – Drumlak i Woźniczka.

Od lat funkcjonuje niby Polski Związek Piłkarzy założony przez Marka Piętę, tyle że robi to tak bardzo po cichu i z takim zaprzeczeniem rozmachu, że nawet nie ma o czym mówić. Gdyby zapytać 100 czynnych zawodników, czym jest PZP albo kim jest sam Pięta, 96 zrobiłoby pewnie dziwną minę i wzruszyło ramionami. Może to niesprawiedliwe, ale z naszej perspektywy – mało kto w ogóle wie o istnieniu takiego podmiotu, nikt nie potrafi tam niczego załatwić, a sami piłkarze praktycznie się do niego nie zgłaszają. Jeśli to robią to w jakimś znikomym procencie, żeby nie powiedzieć, że promilu.

W tym miejscu należałoby pewnie pokusić się o jakąś błyskotliwą puentę, ale sami mamy tyleż wątpliwości, jak zamknąć ten temat, co przekonanie, że w najbliższym czasie raczej niewiele się zmieni.

Pies pogrzebany jest oczywiście gdzieś po środku. Z jednej strony, nasze zdanie znacie – jeśli ktoś podpisał umowę, powinien jej dotrzymać i finał. Piłkarz ma prawo bezwzględnie walczyć o to, co mu się należy. Z drugiej – może należałoby się właśnie lepiej zastanawiać, CZY MU SIĘ NALEŁ»Y i zamiast podpisywać kolejne porozumienia i organizować targowiska, rozsądniej te kontrakty negocjować. Wszyscy. Cała liga. Może po prostu obu stronom potrzeba trochę bardziej trzeźwego spojrzenia. Realizmu. Twardszego stąpania po ziemi. By prezes Waśkiewicz nie musiał latać na złamanie karku z porozumieniami. Aby Skorupski nie musiał zastanawiać się, dlaczego na koncie wciąż brakuje mu 170 tysięcy, ale żeby zamiast tego wiedział, że uczciwie zarobił połowę z tego.

Nieśmiało wierzymy, że moment w którym piłkarze i prezesi zaczną negocjować umowy zgodne z rzeczywistością będzie kamieniem milowym dla całej polskiej piłki. Na szczęście dla wszystkich miłośników ekstraklasowego folkloru i tych wszystkich cyrkowych akrobacji – na to się akurat nie zanosi…

Najnowsze

Anglia

Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama