Może wy nam wytłumaczycie, bo my w dalszym ciągu zachodzimy w głowę – co jest takiego fajnego w wykurzaniu piłkarzy z boiska? Co jest fajnego w patrzeniu, jak gracze łapią się za twarze i przedzierają przez mgłę jak w jakimś horrorze? I wreszcie jak zadymianie stadionu ma się do jakichkolwiek opraw i kultury kibicowskiej? To naprawdę jest takie fajne? Trzeba być „kumatym“, żeby to załapać? Naprawdę, prosimy o JAKIEKOLWIEK argumenty, bo to, co oglądaliśmy dziś przez dobrych 20 minut na stadionie w Kielcach wymknęło się jakimkolwiek regułom. To już nie była oprawa. To była sceneria jak z horroru. Brakowało tylko dyń z Halloween i jakiegoś kukurydzianego pola w tle.
Ostatni raz takie stężenie dymu widzieliśmy albo podczas konklawe, albo gdy brano się za masowe wypalanie traw na łąkach. Chiżniczenko chyba musiał przeczuwać, co się święci, bo jeszcze zanim strzelił gola, wepchnął sobie paluchy do nosa, a Piotr Laboga – tracąc już wątek – zmuszony był do opowiadania o Karolu Angielskim, by na koniec, niczym Tomasz Zubilewicz wspomnieć, że na szczęście „chmura w końcu zaczęła się przesuwać“. Poziom debilizmu kibiców Korony albo Pogoni (bo nie mamy pewności, kto to odpalił) osiągnął dziś swoje apogeum. Inteligencja na poziomie Pakistańczyków, którzy uciekli ostatnio z ciężarówki w Jaśle, bo zobaczyli Kaufland i myśleli, że to Niemcy – cel ich wyprawy.
Wypadałoby więcej akapitów poświęcić samemu meczowi, ale niestety taki mamy klimat, że kiedy już piłkarze zaczynają fajnie grać, to coś im musi przeszkodzić. A „fajnie“ grali dziś i jedni, i drudzy. Korona przez pierwszą połowę, Pogoń przez drugą. Do przerwy podopiecznych Pachety oglądało się naprawdę przyjemnie. To była właśnie taka Korona, jaką widzieliśmy przed tygodniem – nieustępliwa, harująca, a przy tym efektownie operująca piłką. Na słowa uznania, poza niezmiennie kapitalnym Golańskim, zasługuje przede wszystkim Michał Janota, który zagrywając do Chiżniczenki, zaliczył chyba najładniejsze podanie w życiu i w końcu nawiązał do czasów, kiedy jeszcze uchodził za wielki talent. Gdyby Michał potrafił rzucić takiego „killer passa“ częściej niż raz na 16 lat, to nie uchodziłby dziś za drugiego Cetnarskiego, ale za przynajmniej solidnego ligowca, na którego warto stawiać.
Z jednej strony świetny Janota, z drugiej niezawodny Robak, który – jak to ładnie ujął przed meczem Wdowczyk – dzisiejszym występem pokazał, że jest już królem strzelców. Marcin dzisiaj rano dowiedział się o śmierci matki, ale zdecydował, że jednak wystąpi, po czym wybił Koronie z głowy plany awansu do grupy mistrzowskiej. Najpierw kapitalna bomba z 20 metrów lewą nogą, potem doskonały karny… Korona – Robak 2:2. Szacunek.
Samemu karnemu też warto poświęcić kilka zdań, bo cała sytuacja była, że tak to ujmiemy, typowo polska. Malarczyk robi wślizg na linii pola karnego, pełne sanki, zasłużona czerwona, po czym cała Korona, na czele z Vukoviciem, miesza z błotem sędziego, jak on mógł podjąć taką decyzję. Komentatorzy do oceny potrzebowali kilku powtórek, by w końcu stwierdzić, że zabrakło dziesięciu centymetrów, a cała horda ruszyła w stronę Jakubika, jakby odwalił numer na miarę Pawła Gila. Najpierw pretensje do siebie, panowie, i do Malarczyka, a nie do ludzi, którzy uczciwie wykonują swoją robotę.

Gdyby porucznik Columbo oglądał Ruch – Podbeskidzie, od razu wszcząłby śledztwo. Bo to było, ni mniej nie więcej, futbolowe morderstwo. Chcecie szukać winnych? Proszę bardzo.
Przysłowiową krew na rękach ma na pewno sędzia. Został złapany na gorącym uczynku, bo podyktował decydujący o wyniku rzut karny po metrowym spalonym. Nie wiemy, słyszeliśmy, że dziewczyny ze Śląska są naprawdę niezłe. Ale miał chyba kilka lepszych momentów na wyszukiwanie cycatych perełek po trybunach, niż podczas sunącej na bramkę Ruchu akcji Podbeskidzia. No bo nie da się inaczej wytłumaczyć przeoczenia spalonego, który widział nawet pan Marian, w tym czasie kilka kilometrów dalej wrzucający do pieca węgiel.
Przestępstwo tym bardziej dla chorzowian bolesne, że w pierwszej połowie po zagraniu Górkiewicza, Pskit spokojnie mógł pokazać karnego dla Ruchu. Dziś wysyłać polskich sędziów na mundial, delikatnie mówiąc, nie będziemy. Prędzej z powrotem do szkoły albo okulisty.
Inna sprawa, że Ruch sam sobie winny. To jest ta rewelacja ostatnich tygodni albo i miesięcy? To jest ten czołowy zespół Ekstraklasy, zbudowana przez Kociana maszyna potrafiąca zdobyć nawet twierdzę przy Reymonta? A potem bum, porażka z Piastem, Pogonią, a nawet z Podbeskidziem. U siebie. Nie możemy tego ująć inaczej: Ruch właśnie odjął powagi Ekstraklasie. Bo nie da się powiedzieć o niej czegoś więcej, niż że to loteriada. Ekipa, która podbija niezdobyty stadion, rozbija się po lidze punktując co chwilę, potem nagle, w niewytłumaczalny sposób, z tygodnia na tydzień traci wszystkie atuty, przegrywa z każdym i nie potrafi nawet pokonać outsidera ligi u siebie. Więcej, nie potrafi stworzyć z nim nawet kilku podbramkowych sytuacji. Nie potrafi choćby wypaść przekonująco. O co tu chodzi? Czy my jesteśmy na grze w bingo, czy na lidze chcącej uchodzić za poważną?
Nie każcie nam dzisiaj mówić o konkretnych aktorach tego widowiska. Futbolowego morderstwa nie dokonał tylko sędzia, rękę, a pewnie i pół nogi, dołożyli także piłkarze. Organizacja gry, na oko, rodem z juniorskiej ligi nigeryjskiej. Podbeskidzie, które przez pierwsze pół godziny ani razu nie potrafiło wymienić trzech, dwóch, a choćby i półtora podania. Po ośmiu minutach mieliśmy już dwa strzały w aut, może to jakiś rekord? Może warto z tym osiągnięciem udać się gdzieś wyżej? FIFA da nagrody Adu i Iwańskiemu za ten wyczyn? Nie wiemy. Indolencja piłkarska z obu stron była dzisiaj po prostu porażająca.
Chcecie naszego komentarza odnośnie tego starcia? Okej, streścimy się. Oto i on, uwaga, werble:
Nigdy więcej.
Nawet Kazek Węgrzyn nie był w stanie uratować tego meczu, a to o czymś świadczy.
Fot.FotoPyK
