Sebastian Janik został już oficjalnie piłkarzem Ruchu Chorzów. Oficjalnie po raz drugi, bo pierwszy raz został nim 27 lutego. Od tamtego czasu nie było wiadomo, czy miał prawo odejść z Puszczy, czy nie miał prawa.
Minął miesiąc. Nie dzień, nie tydzień, tylko miesiąc. W tym czasie Ruch zdążył rozegrać mecze z Widzewem Łódź, Wisłą Kraków, Piastem Gliwice i Pogonią Szczecin. Ba, wiele rzeczy wydarzyło się w tym czasie – Ukraina obaliła prezydenta, Władimir Putin zdołał przejąć Krym, malezyjski samolot ludzie zdążyli zgubić i (chyba) znaleźć, w procesie Pistoriusa zdążyli od 3 marca przesłuchać wszystkich kluczowych świadków i biegłych… No, generalnie szmat czasu. Miesiąca potrzebowała Izba ds. Rozwiązywania Sporów Sportowych, by orzec, że prawidłowy transfer był prawidłowy.
Co takiego musiała zrobić Izba? Zajrzeć w papiery. Robota na dwie godziny, i to z przerwą na obiad. No, ewentualnie można przy bardzo dużej wyrozumiałości stwierdzić, że robota na dwa dni. Skandalem byłoby, gdyby miała zająć dwa tygodnie. Ale miesiąc? Co można robić przez miesiąc? Jak to możliwe, że zawodnik nie mógł grać, a po miesiącu Izba uznaje, że jednak mógł?
Zaraz pewnie usłyszymy: „A bo my się tak zbieramy, raz na miesiąc, taka specyfika pracy, jesteśmy niezależnymi ekspertami”. Bla, bla, bla.
To się zbierajcie częściej.
PS
Zdjęcie sprzed sześciu lat, gdy Janik występował jeszcze w Młodej Wiśle Kraków. Później sprytnie zniknął nam z radarów.
Fot.FotoPyK