Ci, którzy w ten piękny letni wiosenny wieczór pokusili się o oglądanie ekstraklasy, dostali produkt na poziomie pamiętnej reklamy Murapola. Podobne emocje, podobna frajda z oglądania i podobny poziom kreatywności. Dwóch piłkarzy zadbało jednak o to, byśmy nie skoczyli dziś z dachów naszych domów. Jeden nie sprawdził się w Karpatach Lwów i Gaziantepsporze, a drugi pochodzi z Wysp Zielonego Przylądka i ostatnio grywał w Quarteirense. Gdyby nie oni, prawdopodobnie sięgalibyśmy właśnie po leki na depresję i sami szukali – jak sugerowaliśmy Mateuszowi Cetnarskiemu – nowej pracy.
Dzisiejsze mecze po raz kolejny pokazały nam, jak głęboką prowincją jesteśmy. Starcie Wisły z Zawiszą to był popis Semira Stilicia. Ale nie taki popis, jaki zafundował nam z Legią – nie, zupełnie nie o to chodzi. My po prostu – po tym, co zobaczyliśmy w Łodzi – napawaliśmy się każdym kontaktem Bośniaka z piłką. Semir bowiem nawet kiedy gra słabo – a dziś grał przeciętnie – pokaże kilka takich zagrań, że chyba nawet grupa bojkotowa im. Świętej Racy zastanawia się, czy aby na pewno powinna dziś siedzieć w barach. Mielcarski zastanawiał się, jak Smuda pogodzi w jednej drużynie dwóch playmakerów – Gargułę i Stilicia – ale lider odkrywa się sam. Semir to po prostu inna liga, a pierwsze nieudane zagranie zaliczył mniej więcej w 55. minucie, gdy Brożkowi zabrakło metra, by dobiec do jego podania.
Porównać inteligencję boiskową Stilicia z takim Guerrierem to jak zestawić Mikitę ze Stephenem Hawkingiem.
Koniec końców to jednak nie Semir został dziś bohaterem, ale jego vis a vis – Michał Masłowski, czyli bardziej „meliksonowata“, szybsza wersja Stilicia. Pomocnik Zawiszy – nie licząc efektownego rajdu – raczej chował się przez cały mecz, ale jak już wystawił Jorge Kadu sam na sam z Miśkiewiczem, to nie było czego zbierać. Warto zauważyć, że cała ta akcja została przeprowadzona przez piłkarzy, którzy jeszcze kilka lat temu mieli tyle wspólnego z powazną piłką, co dzieci kopiące pod trzepakiem. Masłowski grabił liście, a Kadu i Alvarinho grali w klubach, których nazw powtórzyć nie potrafimy, a z crtl+c i crtl+v raczej nie słyniemy.
Wynik? Jakby to ujął Mateusz Klich – to takie typowo polskie. Wisła rozgrywa koncert na Legii, by już tydzień później dać ciała z typowym średniakiem. Jeśli więc team Berga pyknie w poniedziałek rozklekotanego Piasta, różnica będzie wynosić aż dziewięć oczek. A to dużo, nawet jak na podział punktów.

Pierwszy mecz – jak zauważyliśmy we wstępie – to był antyfutbol w najczystszej postaci, zwłaszcza w wykonaniu Widzewa. Władze klubu zatrudnienie Artura Skowronka tłumaczyły przekonującą wizją i dobrą prezentacją, sam Skowronek od początku karmił dziennikarzy (i szefów?) opowieściami o ofensywnym stylu gry. Ten ofensywny styl – z SZÓSTYM ustawieniem obrony w szóstym meczu (!) – polegał dziś na wystawieniu pięciu defensorów. Oczywiście, trener jest zdania, że docelowo było to 3-4-3, a jeden z piłkarzy (Mroziński), że wcale nie była to taktyka defensywna. Wyglądało to jednak tak, że tercet Wasiluk-Augustyniak-Nowak całą swoją uwagę skupiał na Arkadiuszu Piechu, a skoro on był otoczony, to próbował David Abwo, który przed przerwą miał najlepszą okazję, ale strzelił prosto w bramkarza. Zresztą, Nigeryjczyka próbował pozbyć się z boiska Marcin Kaczmarek – perfidną symulką chciał zapracować na drugą żółtą kartkę dla rywala. Jako że nie dał rady, o swoje trzeba było walczyć w normalnych warunkach na boisku.
A tutaj wesoło już nie było, bo Skowronek swoje eksperymenty kontynuował też w pomocy, gdzie chciał stworzyć coś na kształt rombu. To znaczy, chyba, bo przecież Widzew takiej drugiej linii nigdy wcześniej nie zaprezentował. Niektórzy zastanawiali się, czy Cetnarski z Batroviciem to o jednego rozgrywającego za dużo, a dziś… to było o jednego za mało. Kreatywność Czarnogórca na lewym skrzydle została kompletnie zabita, a Cetnarski… Ciężko skomentować w łagodnych słowach to, jak gość, który wraz z transferem dostał w prezencie opaskę kapitana, ciągle się chowa, unika gry i po boisku człapie. CZŁAPIE! Paradoksalnie, Cetnarski mógł dziś zdobyć bramkę życia, ale trafił w górną część poprzeczki.
Gdyby uderzył kilka centymetrów niżej, w 75. minucie Widzew oddałby pierwszy celny strzał. A tak to nie oddał w meczu z Zagłębiem żadnego.
Momentami mecz wyglądał śmiesznie, bo jedni i drudzy wyszli z nastawieniem, żeby koniecznie trafić z kontrataku. Kiedy jednak lubinianie dostrzegli, że przy tak schowanym Widzewie będzie to niemożliwe, wreszcie ruszyli odważniej, a rywal zaczął opadać z sił. W końcówce pierwszy strzał Piecha obronił Wolański, drugi – zatrzymał się na poprzeczce, zaś nieznacznie pomylił się Kwiek (a wystarczyło dograć do Papadopulosa). Znacznie większą ambicję pokazali goście, chociaż to Widzew ma nóż na gardle. Po meczu kibice zaśpiewali piłkarzom „Po co wy gracie, jak wy ambicji nie macie?”, a ci odwrócili się na pięcie i poszli do szatni (zostali: Wolański, Urdinov, Batrović, Nowak). Na konferencję prasową nie przyszedł wyjątkowo żaden z nich, a Skowronek usłyszał pytanie, czy rozważa dymisję. Mówi, że nie rozważa. Choć Widzew jedną nogą już w pierwszej lidze…

Fot. FotoPyK