Nikt nie zabroni nikomu marzyć, ale wielkie emocje przed dzisiejszymi meczami Ligi Mistrzów wyobrażali sobie chyba tylko laicy. My niby też po cichu chcieliśmy wierzyć, że przynajmniej coś wydarzy się w Londynie. Ale gdzie tam – zabawę skończył emeryt, choć akurat nie ten, którego media na całym świecie wywoływały do tablicy przed pierwszym gwizdkiem. Didier Drogba przeszedł koło meczu, a inny dziadek – Samuel Eto´o znowu utarł mu nosa. Tak jak wtedy, gdy czterokrotnie odbierał statuetkę dla najlepszego gracza Afryki. Wielu już skreślało go z gry na najwyższym poziomie, mówiło, że de facto skończył karierę. Byli w błędzie, co dziś Kameruńczyk udowodnił strzelając kluczową bramkę.
Niesamowity przypadek – gość zniknął swego czasu z radaru, dla kasy wyjechał nawet nie na peryferia piłki, a na peryferia… świata. Do Dagestanu, regionu wciąż do złudzenia w pewnych zaułkach przypominającym dawne ZSRR. I tam – inkasując astronomiczne kwoty – kopał sobie dla rozrywki, zbliżał się do spokojnej emerytury, nie porywał jak kiedyś… Ale wystarczyło, żeby potęga Anży rypnęła jak domek z kart, a ten nagle odzyskał ochotę na poważny futbol. Wrócił na scenę i bach, bach, bach. Hat-trick z Manchesterem United, zwycięski gol z Tottenhamem, podobnie z Liverpoolem…
W sumie: pal licho, ile Kameruńczyk ma lat, bo nadal ma lepszy instynkt strzelecki niż jakieś 90% pozostałych piłkarzy na świecie. Ku rozpaczy 36-letniego Drogby, który był zupełnie bezradny. Raz próbował strzału przewrotką, ale jedyny pozytyw był taki, że staruszek nadal jest wygimnastykowany. Galata może i wybiegała więcej kilometrów, może i wymieniła więcej celnych podań (choć jednak na własnej połowie) i nie ustępowała specjalnie w posiadaniu piłki (51% do 49% dla gospodarzy), ale przepaść już na boisku była ogromna. Wystarczyło tylko popatrzeć na tę rywalizację przez parę minut, by wiedzieć, kto zagra dalej…
O rychłym końcu nadziei gości zadecydowały też błędy indywidualne – Muslera jak rażony prądem miotał się na linii bramkowej przy pierwszym trafieniu i w końcu nie wyczuł dobrze momentu na reakcję. Przy drugim golu obrona Turków wyglądała jak dzieci we mgle – zostawić po rożnym niekrytego Terry`ego mogło oznaczać tylko jedno – kolejny cios w czerep. Tego dokonał akurat po dobitce Gary Cahill, którego zachowanie w tej sytuacji na płyce powinien wypalić Henning Berg. Po to, by pokazać Dwaliszwilemu, jak dokłada się nogę metr od bramki w nieco poważniejszych rozgrywkach…
***
Mimo gwiazd światowej piłki i fantastycznej otoczki mecz Realu z Schalke odbywał się w atmosferze sparingu. Goście z Gelsenkirchen przyjechali do Madrytu jak na wycieczkę – bez żadnych nadziei – co paradoksalnie pozwoliło im zaprezentować się lepiej niż na Veltins-Arena. Do stolicy Hiszpanii za swoją drużyną pojechało całe zatrzęsienie niemieckich kibiców, którzy w większości zakupili bilety jeszcze przed haniebnym 1:6. Na sam stadion weszło aż cztery tysiące fanów w niebieskich barwach. Zwycięstwo na trybunach było jednak wszystkim, na co stać było Schalke w dwumeczu z Realem.
Inna sprawa, że podopieczni Jensa Kellera mierzyli się dziś praktycznie z drugim składem Realu. Carlo Ancelotti podszedł do meczu bardzo ostrożnie, bo na boisko wybiegło tylko czterech graczy, którzy zaczęli spotkanie w Gelsenkirchen. Z piłkarzy podstawowej jedenastki tylko Ramos, Alonso i Ronaldo mogą być pewni miejsca w składzie w zbliżającym się El Clasico. Przed meczem z Barceloną włoski szkoleniowiec dmuchał na zimne, co jednak nie pozwoliło mu uniknąć kontuzji w zespole.
Już w drugiej minucie koszmarnego urazu doznał Jesé RodrÃguez. Kolasinac niefortunnie upadł na młodego Hiszpana i, jak czytamy w pierwszych doniesieniach, zerwał mu więzadła krzyżowe. Jesé doznał podobnej kontuzji, co leczący się już od trzech miesięcy Sami Khedira. Potencjalne pół roku rozbratu z piłką byłoby dla znajdującego się w świetnej formie 21-latka prawdziwym dramatem. Moment doznania urazu wyglądał makabrycznie.
Jedno jest pewne – Jesé nie zobaczymy w niedzielnym Gran Derbi. Wobec urazu i, co za tym idzie, niepewnego występu Benzemy, w ataku Realu stworzyła się duża wyrwa. Jedną z opcji jest Alvaro Morata, który jednak dzisiejszym meczem raczej swojej pozycji nie poprawił. Napastnik Realu marnował okazje w stylu Dwaliszwilego, co w Madrycie na dłuższą metę tolerowane nie będzie. Morata doszczętnie skompromitował się w 28. minucie gry, kiedy zwyczajnie ukradł asystę Garethowi Bale’owi. W 75. minucie Hiszpan w końcu trafił do siatki, ale nawet w trakcie akcji bramkowej udało mu się zmarnować stuprocentową okazję.
W końcówce pierwszej połowy, kiedy do głosu doszli piłkarze Schalke, wydawało się nawet, że goście mogą wygrać na Bernabeu. W drugiej odsłonie podopieczni Jensa Kellera popełnili jednak dwa proste błędy w obronie, co Real zamienił na dwie bramki. Wtedy z gości kompletnie uszło powietrze, przez co Los Blancos mogli nawet powtórzyć wynik z pierwszego spotkania. Ostatecznie Schalke uległo Realowi 1:3, a strata dziewięciu bramek w dwumeczu to na tym poziomie wynik absolutnie kompromitujący. Niemieccy piłkarze zderzyli się ze ścianą, a przy Królewskich wyglądali jak przypadkowa zbieranina. Z kolei Real w niezłym stylu dopełnił fantastyczny bilans hiszpańskich drużyn w 1/8 finału Champions League – sześć zwycięstw w sześciu meczach.
