Futbol jest wojną, a murawa jest odzwierciedleniem życia. Szarże, ataki, agresja, taktyka defensywna, kontrataki. To wszystko nie terminy wojenne, a określenia spotykane w komentarzu meczu piłki nożnej. Pięknie sedno futbolu uchwycił pisarz George Orwell. – Futbol nie ma nic wspólnego z fair play. To nienawiść, zazdrość, samochwalstwo, pogarda dla przepisów i sadystyczna przyjemność z bycia świadkiem przemocy. Inaczej mówiąc, to wojna minus wystrzały – przekonywał. Ale wystrzały często łączyły się z piłką, a wojna i polityka od zawsze przenikały się ze światem sportu i futbolu. Swoje spostrzeżenie na temat istoty futbolu miał także znany włoski reżyser, Pier Paolo Pasolini: „Futbol to ostatni święty rytuał naszych czasów”. Historia zna masę przypadków, kiedy ten ukochany przez miliony rytuał mieszał się niespodziewanie ze wszystkim tym, co pozornie jest piłce obce. Oto kilka z nich.
Super Mario niszczy Mechaniczną Pomarańczę
Mundial Anno Domini 1978 był wyjątkowym świętem piłki nożnej. Wyjątkowym z wielu względów, ale tym najważniejszym, który od razu nasuwa się na myśl, było miejsce i czas rozgrywania mistrzostw. Samo przyznanie Argentynie roli gospodarza wywołało falę sprzeciwu zarówno światowej opinii publicznej, jak i samych piłkarzy. Argentyna pozostawała wtedy pod rządami junty generała Videli, a w kraju masowo łamano prawa człowieka i dochodziło do dziesiątek zabójstw. W walkach pomiędzy oddziałami Videli i partyzantami zginęło wielu ludzi, w tym przewodniczący komitetu organizacji mundialu w Argentynie, Omar Actis. Taki stan rzeczy spowodował mały bojkot i wiele gwiazd futbolu nie pojechało na mistrzostwa.
Najpierw z mundialu zrezygnował sam „Der Kaiser”, czyli Franz Beckenbauer. Jeden z największych piłkarzy wszech czasów, pierwszy libero w historii na znak protestu po prostu zakończył karierę reprezentacyjną na tydzień przed początkiem imprezy, skupiając się na popularyzacji futbolu za oceanem. Następnym z wielkich nieobecnych został gracz Ajaksu, legenda reprezentacji Holandii a później Barcelony Johan Cruyff. Stwierdził, że nie ma sensu ryzykować. Zabrakło także Paula Breitnera, największego walczaka i buntownika na murawie, który wyglądem przypominał Che Guevarę. Na fizys podobieństwo się nie kończyło, Breitner znany był ze swoich ultralewicowych poglądów i na znak solidarności z argentyńską partyzantką nie poleciał na mistrzostwa.
Lista nieobecnych była długa, poprzestańmy zatem jedynie na tych trzech pomnikach światowej piłki. Sama impreza przyniosła za to wiele dobrego gospodarzom, przede wszystkim rozejm w wojnie domowej na czas mistrzostw. Ludzie zrozumieli, że patrzy na nich cały świat i do ugrania mają więcej, niż sądzili. To był dopiero początek. Gospodarze trafili do trudnej grupy, ale dzięki zwycięstwom po 2:1 z Węgrami oraz Francją awansowali dalej. Tam zremisowali z Brazylią 0:0, wygrali z Polską 2:0 (ten jeden jedyny raz karnego nie strzelił Deyna), ale żeby awansować do finału, musieli wygrać z Peru różnicą co najmniej czterech goli. Wygrali 6:0, a w finale czekała już na nich „Mechaniczna Pomarańcza”, czyli Holandia. Drużyna grająca tzw. futbol totalny spod znaku Rinusa Michelsa, była zdecydowanym faworytem tego pojedynku. Argentyna wygrała jednak niespodziewanie po dogrywce 3:1, a królem strzelców został zawodnik gospodarzy Mario Kempes, zwany „Super Mario”. Kraj oszalał. Gdy kapitan „Albicelestes”, Daniel Pasarella, podniósł Złotą Nike, Argentyna była jednością. Nie liczyła się junta, partyzantka. Liczył się tylko sukces kraju. Kempes rozstrzelał Holendrów, ale zjednoczył własny naród.
Ręka Boga i Malwiny, a pośrodku Maradona
Junta rządziła jeszcze w kraju przez cztery lata, a do upadku jej władzy przyczyniła się wojna Argentyny z Wielką Brytanią o Falklandy-Malwiny. W wyniku konfliktu wyspy pozostały pod protektoratem Wielkiej Brytanii, a junta przestała rządzić. Do władzy doszedł prezydent Raul Alfonsin, powoli wracała demokracja i poszanowanie dla praw człowieka. Mimo wszystko Argentyńczycy byli rozgoryczeni po utracie wysp. Rewanż nadarzył się cztery lata później. Argentyńczycy od zawsze czuli oddech Anglików na swoim karku. W czasach wiktoriańskiej Anglii Imperium Brytyjskie miało niemały wpływ na losy Argentyny. Anglicy zbudowali tam kolej, zbijali krocie na handlu. Przywieźli też futbol. W wykonaniu Argentyńczyków brytyjską siłę i toporność zastąpiła jednak wirtuozeria i latynoski drybling. W 1986 roku nadszedł w końcu czas rewanżu za przegranie bezsensownego konfliktu zwanego „wojną o owce”, czyli de facto o nic.
Mecz o półfinał mistrzostw świata jest jednym z najczęściej komentowanych do dziś spotkań piłkarskich. Padły w nim dwie mające najmniej wspólnego ze sobą bramki w historii futbolu, obie dla Argentyny, obie autorstwa Diego Maradony. Jedna – uznawana za najpiękniejszy gol w historii mundialu, kiedy boski Diego przedrylował prawie całe boisko i pół drużyny angielskiej, posyłając na koniec piłkę do siatki obok bezradnego golkipera dumnych synów Albionu. Druga bramka – czyste kuriozum i… nieczysty symbol oszustwa. Ręka Maradony. Ręka Boga.
Te obie bramki były uosobieniem natury Diego. Z jednej strony geniusza, za nic mającego obronę rywali, wchodzącego z piłką w pole karne przeciwników niczym nóż w kostkę masła. Z drugiej strony geniusza upadłego – oszukującego zarówno na murawie, jak i poza nią, do tego uzależnionego od używek. Niejednoznaczność Maradony fascynowała tłumy, nikt nie pozostawał wobec niego obojętny. Jedni go kochali, inni przeklinali, tak zresztą jest do dziś. Największą nienawiść od lat żywią Anglicy. Odbił im wtedy na tę jedną magiczną chwilę całe Falklandy.
Wielki Brat na kolanach
20 października 1957 roku doszło do jednego z najważniejszych meczów w historii powojennej polskiej piłki. Podczas losowania grup eliminacyjnych o awans na mundial Anno Domini 1958 (w Szwecji) wylosowano w jednej grupie Polskę i ZSRR. Od samego początku wiadomo było, iż będzie to mecz podwyższonego ryzyka. Dochodziło co prawda do spotkań sportowych między demoludami, ale były to dyscypliny mniej prestiżowe. Tymczasem futbol rozpalał wyobraźnię tłumu do czerwoności, był esencją uczuć narodu. Nie trudno było o zamieszki. Obawiali się tego Rosjanie oraz komunistyczne władze Polski. Próbowano manipulować europejskimi działaczami piłkarskimi tak, aby nie doszło do meczu, ale ci pozostali nieugięci. Tym samym kadra „Sbornej” wybiegła na murawę Stadionu Śląskiego. Ponad 100 tysięcy ludzi ryknęło, tumult był oszałamiający. Wszyscy gwizdali na Rosjan. Ten jeden raz naród polski pozostający pod protektoratem ZSRR mógł w tak jasny, oczywisty i dobitny sposób pokazać, co myśli o Wielkim Bracie.
Reprezentacja ZSRR była w tym czasie jednym z najlepszych zespołów świata, z wielkim Lwem Jaszynem w bramce. Jaszyn do dzisiaj oprócz czeskiego bramkarza Frantiska Planicki uznawany jest za golkipera wszech czasów. Polska potęga piłkarska natomiast dopiero się rodziła, a jej „złoty wiek” miał nadejść w latach 70. wraz z erą sukcesów Kazimierza Górskiego. Ale przecież jak zawsze, twarzą w twarz stanęły dwie jedenastki złożone ze zwykłych ludzi. Różnice znikają, gdy zamiast statystyki pojawia się adrenalina towarzysząca występowi przed tak liczną i fanatyczną widownią.
Rozpoczął się mecz. Reszta to już historia. W pierwszej połowie Gerard Cieślik, legenda polskiego futbolu, strzelił na 1:0. W drugiej połowie Cieślik dołożył drugą bramkę, pięknym strzałem głową pokonując bezradnego Jaszyna. Stadion eksplodował. Rosjanie strzelili jeszcze gola kontaktowego (Iwanow), ale na tym się skończyło. Radość piłkarzy i publiczności nie znała granic. To nie był zwykły mecz piłkarski. To była jawna manifestacja polskości, manifestacja nienawiści do ZSRR. W dodatku całkowicie legalna i tym razem – bezkarna. Wielki Brat padł na kolana.
Lewica, prawica i łeb świni
Gran Derbi Europa to nie tylko symbol zmagań Realu i Barcy, ale także drogowskaz sympatii politycznych mieszkańców Hiszpanii. Real Madryt od zawsze kojarzony był z prawicowym reżimem generała Franco. To nie do końca prawda, gdyż sam Franco był zagorzałym fanem Atletico Madryt, a więc lokalnego rywala Realu. Generał w konfrontacji z Barceloną zawsze jednak wspierał klub ze stolicy. Wszak Franco, który swoją siedzibę miał w Madrycie, czyli regionie Kastylii, przez prawie 40 lat swoich rządów zwalczał lewicę oraz wszelkiego rodzaju separatystyczne ruchy mające na celu odłączenie się pewnych regionów od Hiszpanii. Uosobieniem obu tych zjawisk, z którymi generał walczył, był klub z Katalonii, FC Barcelona. Barca kojarzona od zawsze była ze wszystkim co lewicowe. Klub wspierał język kataloński oraz autonomiczne zapędy dążące do oderwania się od reszty kraju. FC Barcelona była klubem robotników, ludzi pracy, szczerze nienawidzących elity spod znaku generała Franco.
Rywalizacja polityczna przekładała się na zmagania boiskowe. Lewica vs prawica, Katalonia vs Kastylia, Barcelona vs Real. Jedni „socios” nienawidzili drugich i odwrotnie. Ciekawym aspektem tego konfliktu było relacjonowanie tych spotkań piłkarskich w naszym kraju za czasów komuny. Wynik podawano najczęściej, gdy wygrywała Barcelona, kojarzona przecież z klasą pracującą. Sukcesów Realu nigdy nie relacjonowano, nie można przecież było wspierać ideologii „zepsutej prawicy”. Przez lata rozegrano wiele dziesiątek fascynujących spotkań, niemniej równie ciekawe rzeczy działy się także poza murawą. Przykład? Najlepszy gracz w historii Realu Madryt, sławny „Don” Alfredo Di Stefano, zanim przyszedł do Realu, był jedną nogą w „Blaugranie”. Barcelona negocjowała z River Plate, w którym Argentyńczyk się wychował, a Real z kolumbijskim Millonarios, ówczesnym klubem Di Stefano. Niejasną sytuacją argentyńskiego snajpera zainteresowała się FIFA. Trybunał arbitrażowy zdecydował, iż Di Stefano dwa lata będzie grał w Realu, dwa w Barcelonie. Taki werdykt jednak rozsierdził jedynie włodarzy katalońskiego klubu i zrezygnowali oni z praw do Don Alfredo.
Real Madryt zwrócił za to pieniądze, jakie „Blaugrana” wpłaciła na konto River Plate. Di Stefano dołączył do drużyny „Królewskich”, a resztę już znacie – 300 goli dla Realu uczyniły go żywym pomnikiem klubu z Kastylii.
Następnym piłkarzem, o którego rywalizowano, był sam Johan Cruyff. Ten, zanim odszedł w 1973 roku z amsterdamskiego Ajaksu, miał na stole dwie oferty, z obu odwiecznie wrogich obozów. Wybrał zdecydowanie Barcelonę. W wywiadzie udzielonym później powiedział, iż nie mógłby grać dla drużyny, którą wspierał generał Franco. Przez lata rywalizacja obu piłkarskich firm oznaczała walkę dwóch różnych regionów Hiszpanii oraz dwóch odmiennych stanowisk politycznych. Dzisiaj się to oczywiście troszkę zatarło, liczy się bardziej rywalizacja czysto sportowa, antagonizmy niemniej jednak pozostały i nie straciły na swojej sile.
Najważniejszy konflikt nowożytnej ery starć obu kolosów można podsumować dwoma słowami: Luis Figo. Ten genialny Portugalczyk podzielił nie tylko Hiszpanię, ale i cały piłkarski świat. Figo był kapitanem Barcy i ukochanym synem Katalonii, jej symbolem. Po mistrzostwach Europy w 2000 roku zrobił jednak coś, na co nie zdecydowałoby się wielu. Za rekordowe wtedy 54 miliony euro został zawodnikiem Realu Madryt, dając podwaliny pod projekt nazwany wtedy „galaktycznym”. Polityka Realu i jej nowego prezesa, Florentino Pereza, była następująca: każde okienko – nowa gwiazda światowego formatu na madryckim firmanencie. Pierwszą został Figo.
Katalonia uznała go za wroga numer jeden. Wszędzie na murach wyzywano go od Judaszy, natomiast Madryt padł przed nim na kolana. Apogeum miało jednak dopiero nadejść. Wszyscy oczekiwali Gran Derbi i powrotu Luisa na Camp Nou. To, co stało się później, pokazywała każda agencja prasowa na świecie. Podczas jednej z akcji Real wywalczył rzut rożny. Do wykonywania kornera wyznaczony był Figo, powolutku zaczął iść do piłki. Nie udało mu się nawet podejść do narożnika boiska. W jego stronę zaczęły lecieć wszelkiego rodzaju przedmioty: od zapalniczek po telefony komórkowe, nie mówiąc o monetach, kamieniach, butelkach. Wszystkich zaszokował jednak łeb świni, który spadł obok nóg przerażonego Portugalczyka. I choć minęła przeszło dekada od tamtego wydarzenia, to właśnie ów świński łeb do dzisiaj pozostaje symbolem rywalizacji obu klubów.
Złotousty Bill Shankly, znany z licznych błyskotliwych powiedzonek i ripost powiedział kiedyś: „Futbol jest prostą grą, pogmatwaną przez ludzi, którzy zawsze wiedzą lepiej.” Trudno z nim się nie zgodzić – arena futbolowych zmagań była i już chyba zawsze będzie miejscem, gdzie przenoszą się nastroje społeczne, polityczne, religijne. Futbol. Coś więcej niż gra.
KUBA MACHOWINA