– Największym ryzykiem był drugi wyjazd do Oslo. Byłem w drugiej klasie liceum, bez matury. Jechałem z myślą, że za rok czy dwa ją pewnie zrobię, ale też bez żadnej pewności, że coś osiągnę w piłce. Podpisałem juniorski kontrakt w drogim kraju, żeby grać w III lidze i nikt nie mógł mi zagwarantować więcej – tak rozmowę z Weszło o swoich perypetiach rozpoczyna Marcel Wawrzynkiewicz. 20-latek, który kilkunastoma występami w norweskiej Valerendze zwrócił na siebie uwagę kilku polskich klubów.
Do Norwegii wyjeżdżał z myślą, że ta pozwoli mu zaistnieć. Da większe perspektywy niż B-klasowy klub z rodzinnej miejscowości, z którego nikt nigdy się nie wybił. Gdy jako 16-latek wrócił do Polski na półtora roku, sam rozsyłał maile do klubów z prośbą o przyjęcie go na testy. Kiedy wreszcie udało mu się zahaczyć w GKS-ie Katowice, długie godziny spędzał w autobusach i pociągach, żeby tylko dojechać na trening. Niby coś z tego wyszło, a tak naprawdę… ciągle nie wiadomo. Kilka tygodni temu Cracovia przedstawiała go jako swoje pierwsze zimowe wzmocnienie, ale póki co Stawowy nie widzi go nawet w rezerwie. W gotowości do gry na prawej obronie stawia Nykiela oraz Kusia. Wawrzynkiewicza odsyła na trybuny.
Barcelona, czyli szkoda gadać
Kilka miesięcy temu był na niego w mediach… Hm, może nie mały boom, ale moda na przedstawianie jego osoby szerszemu gronu kibiców. 19-latek zagrał 18 meczów w Valerendze Oslo, w tym 16 w podstawowym składzie. W międzyczasie doszły do tego dwa występy z wielkimi rywalami – Barceloną oraz Liverpoolem. Na wspomnienie o tym pierwszym tylko macha ręką – „szkoda gadać. Strasznie nieprzyjemna sprawa”. Mecz z topowym przeciwnikiem miał uświetnić stulecie Valerengi, którego obchody przypadły jednak na okres między dwiema ważnymi kolejkami ligowymi. Norweski klub wyszedł więc na Barceloną częściowo rezerwowym składem i dostał szybką lekcję. 0:7. Z Liverpoolem było lepiej. Wawrzynkiewicz, grający wtedy na Jose Enrique i Oussamę Assaidiego, twierdzi nawet, że „na boisku miał więcej miejsca niż mógł się spodziewać”, ale Anglicy i tak wygrali wówczas dosyć pewnie – 4:1.
W wywiadach, których Wawrzynkiewicz udzielał po tych meczach, non stop był pytany o obywatelstwo, o farbowane lisy i możliwość gry w norweskiej kadrze, mimo że w Norwegii spędził niespełna 4 lata. Z Polski wyjechał będąc już gimnazjalistą. Razem z rodzicami, którzy na emigrację ruszyli za chlebem.
– Sama perspektywa od początku mi się podobała – mówi. – Chciałem być piłkarzem, ale nie wiedziałem na ile w ogóle jestem dobry. W Porębie, z której pochodzę, był tylko klub w B-klasie. Do Katowic kilkadziesiąt kilometrów. A w Norwegii miałem daleką rodzinę, ciocię, której syn grał w jednym z klubów w Oslo. Ja też miałem się do niego zapisać, ale trener stwierdził, że bez znajomości norweskiego mnie nie weźmie – opowiada Wawrzynkiewicz. Marcel albo raczej „Marceli Wawrzynkiewicz”, bo tak przecież ma w dowodzie, choć nigdy nikt tej formy nie używał. Ani w domu, ani w klubie, ani w szkole. W Norwegii dla wszystkich był po prostu Marcelem, bo z kolei nazwisko dla większości było nie do wymówienia.
W tym roku planowo zdał maturę w polskiej szkole, z którą mieszkając w Oslo utrzymywał kontakt mailowy. Na miejscu przez rok uczęszczał do międzynarodowej klasy, w której przede wszystkim uczył się języka. Razem z innym Polakiem, ale też z Ghańczykiem, Somalijczykiem czy Wietnamczykiem.
Najpierw Oslo, potem maile do Ruchu Chorzów
– Kolega z Hondurasu trenował w Valerendze. Jeden rocznik miał aż trzy drużyny, każda z nich grała w swojej lidze. Postanowiłem, że też się zapiszę. Na początek trafiłem do ostatniej grupy, zagrałem w niej sześć meczów, potem całą rundę w drugiej i wreszcie awansowałem do tej najsilniejszej. Byłem jednym z sześciu chłopaków, którzy przez prawie trzy miesiące, od października aż do grudnia, byli w niej testowani – opowiada. Przygoda z piłką zaczęła przedstawiać się dla Wawrzynkiewicza dość obiecująco. Z zespołem z rocznika 1993 (on sam urodzony w 1994 – od red.) zdobył wicemistrzostwo kraju. Pojechał nawet na zgrupowanie regionalnej kadry U-16, ale o grze dla Norwegii na dłuższą metę nie mogło być mowy, bo zamiast obywatelstwem legitymował się tylko pozwoleniem na pobyt.
Zresztą… Po niespełna dwóch latach rodzice Marcela zaczęli myśleć o powrocie. W Norwegii mieli urządzić się na lata. Kto wie, może nawet na stałe, ale słabo się w niej zaaklimatyzowali. Najbardziej narzekała mama, pracująca jako pielęgniarka, której doskwierała słaba znajomość języka.
– Kiedy wróciliśmy do Polski, sam zacząłem wysyłać maile do klubów. W ciemno, szukając adresów na stronach internetowych. Napisałem do Ruchu Chorzów i GKS-u Katowice. Stworzyłem CV, napisałem, że mieszkałem w Norwegii i trenowałem w Valerendze Oslo, ale długo nie dostawałem żadnej odpowiedzi. Po 2-3 miesiącach odpisali z Ruchu, że jeżeli chcę to mogę zgłosić się na testy za pół roku. W czerwcu, a był akurat styczeń. Katowice od razu zaprosiły mnie na trening rezerw i tam już zostałem. Miałem 16 lat. Czasem ćwiczyłem z pierwszym zespołem trenera Góraka, ale w żadnym meczu nie zagrałem. Nie była to zła opcja, chociaż ciągle musiałem dojeżdżać – autobusem do Zawiercia, a potem pociągiem do Katowic. Średnio dwie godziny w jedną stronę. Każdego dnia zwalniałem się ze szkoły już o 13 – mówi.
Valerenga po raz drugi
Po roku wszystko postawił na jedną kartę. Wrócił do Norwegii. Tym razem bez rodziców.
Opowiada dalej: – Od klubu dostałem mieszkanie i trochę pieniędzy. Ł»adne kokosy, na przeżycie. Trenerzy byli ci sami. Znali mnie i widzieli perspektywy. Już kiedy byłem tam za pierwszym razem sugerowali, że mógłbym zostać i mieszkać u rodziny, ale nie było takiej możliwości. Ustaliliśmy, że będziemy utrzymywać kontakt. I tak było. Pół roku przed moim powrotem do Norwegii zaprosili mnie na turniej, który regularnie organizują dla najlepszych drużyn ze Skandynawii i testują w nim zawodników. Zabukowali bilety, chętnie poleciałem. Wyszło dobrze, ale na dłużej do Valerengi wróciłem dopiero pół roku później. Bardzo pomógł mi Kaz Sokołowski, obecnie drugi trener Legii. Bardzo dobry specjalista.
Kiedy sugeruję, że być może ta Norwegia jedynie zaciemniła obraz, może poziom wcale nie był tam wysoki, a on jednak nie nadaje się do gry w polskiej Ekstraklasie, może jest zwyczajnie za słaby, protestuje, że w Oslo na pewno nie miał łatwiej niż mógłby mieć w Polsce. Tłumaczy, że rywalizację na prawej obronie wygrał z doświadczonym Janem Gunnarem Sollim. Norwegiem z przeszłością w Rosenborgu Trondheim, Brann Bergen czy amerykańskiej lidze MLS, 40-krotnym reprezentantem kraju. Przekonuje, że liga jest całkiem silna, a drużyny typu Sogndal, grające toporną piłkę, piątką obrońców i dwójką rosłych napastników, to już dziś wyjątki. Z drugiej strony, niewielu jego rówieśników z Valerengi, byłych juniorskich wicemistrzów kraju, ma dzisiaj zatrudnienie w piłce na poważnym poziomie.
– Szkolenie w Valerendze wygląda naprawdę profesjonalnie – przekonuje Wawrzynkiewicz. – Warunki są super. Jedno boisko trawiaste, trzy boiska sztuczne. Do tego hala, w której najwięcej gra się w zimie, bo czasem nawet w Oslo jest niesamowicie zimno. Pamiętam taki sparing… Graliśmy przy -18 stopniach. Zrobiła się taka wichura, że normalnie zamarzały rękawiczki. Sędzia po kilkudziesięciu minutach przerwał mecz i kazał zejść do szatni. Dlatego zimą często gra się w halach, sezon zaczyna się późno, a w okresie przygotowawczym drużyny dużo czasu spędzają w cieplejszych krajach, jak Hiszpania – mówi. – Efekty szkolenia? Z mojego rocznika Havard Nielsen trafił do Salzburga, potem do Brunszwiku. Od początku było widać, że to mega talent. Inny kolega wyjechał do akademii Twente Enschede, ale już podobno wrócił. Był jeszcze trzeci – Chuma Anene (ostatnio grał w Ullensaker, w drugiej lidze Norwegii – od red.).
Wawrzynkiewicz zaliczył w Valerendze 18 meczów, od kwietnia do listopada minionego roku. Zadebiutował niespodziewanie – meczem z Aalesunds. Od pierwszej minuty, mimo że wcześniej nigdy nawet nie siedział na ławce. Grał tylko w sparingach przed rundą rewanżową. Był to jego pierwszy kontakt z seniorską piłką, nie licząc występów w trzecioligowych rezerwach Valerengi.
A czemu nie Honefoss?
Zimą związał się z Cracovią. Nie miał innych ofert? Nie wyrobił sobie w Norwegii żadnej marki?
– Myślę, że mam tam dobre możliwości i przynajmniej trzech, czterech trenerów, którzy we mnie wierzą – uważa, dodając, że piłkarzowi w Norwegii nie żyje się wcale gorzej niż temu w Polsce. Trzech najlepszych zawodników Valerengi miało kontakty na poziomie 1,5 miliona złotych rocznie. Słowo-klucz: najlepszych.
Dlaczego wrócił do kraju po raz drugi? – Powiedziałem swojemu agentowi, że jeśli mam zostać w Norwegii, to muszę mieć stuprocentowe granie. Chcę to usłyszeć od działaczy. A wiadomo, że z tym tak łatwo dzisiaj nie jest. Dostałem propozycję z Honefoss, spadkowicza z norweskiej ekstraklasy, któremu dobrą opinię o mnie wystawił Kaz Sokołowski. Powiedzieli mi, że podpisując kontrakt mogę być w stu procentach pewien, że rozegram sezon plus mecze pucharowe. Oczywiście jeśli tylko nie nabawię się kontuzji. Tylko że ta oferta pojawiła się w momencie, gdy mój agent rozmawiał już z Cracovią. Miałem straszny mętlik w głowie, ale postanowiłem spróbować sił w Polsce. Gdyby to była najwyższa norweska liga, pewnie bym tam został. A tak, postanowiłem wrócić. Tym bardziej, że miałem kontakt z Maciejem Chorążykiem. Pytał mnie o polską młodzieżówkę, do której nawet grając w Valerendzie powołania nie dostałem. Myślę, że będąc w drugiej lidze nie dostałbym tym bardziej – tłumaczy po kolei.
Co ciekawe, z Honefoss, o którym wspomina, tuż przed podpisaniu kontraktu z Legią, rozmawiał Henning Berg. Drużyna miała duże aspiracje, planowała transfery z myślą o ponownym awansie.
Słaby, młody czy niechciany?
Dziś Wawrzynkiewicz jest w Krakowie. W ani jednej z trzech wiosennych kolejek Ekstraklasy nie znalazł się w osiemnastce meczowej Pasów. Oficjalnie: musi walczyć i czekać na swoją szansę. Być może dostanie ją za kilka spotkań, być może w kolejnym sezonie. Umowę ważną ma jeszcze przez półtora roku. Marcel sam przyznaje, że polskie kluby – tak Cracovia, jak i GKS Bełchatów, który też się nim interesował – nie mogły o nim wiedzieć wiele. Obserwowały go z pewnością na materiałach wideo.
– Bardzo mi się tu podoba. W Krakowie jest nawet lepiej niż w Oslo. Mam wielu znajomych z Poręby, mojej rodzinnej miejscowości, którzy tu studiują. A w klubie? Cierpliwie czekam na swoją szansę. Jak przyjdzie to będę gotowy. Na pewno nie czuję się gorszy od reszty zawodników na mojej pozycji – recytuje. W praktyce oznacza to: nie czuję się gorszy od Nykiela i Kusia. Wawrzynkiewicz nie gra, mimo że Cracovia na prawej obronie niezastąpionego pewniaka. Niektórzy przesądzają, że jest zdecydowanie za słaby. Inni, że ciągle młody i należy dać mu trochę czasu. Jeszcze inni knują spisek, zastanawiając się czy jego transfer to pomysł trenera, czy może dyrektora, który ze Stawowym żyje jak pies z kotem. Teoria numer trzy o niechęci Stawowego do granie „nie swoimi” wydaje się najbardziej chwiejna, czego przykładem niech będą Marciniak, Danielewicz czy nawet ostatnio Mikulić, którzy owszem – grają.
PAWEŁ MUZYKA

