Dzisiaj o temacie, który powinien was zainteresować. Choć osobiście nie wiem, czemu zaglądanie ludziom do portfeli jest takie ciekawe. Moim zdaniem każdy orze, jak może, a już na pewno każdy stara się zarabiać jak najlepiej. Piłkarze również. I nie ma w tym nic dziwnego. Dzisiaj więc trochę o zarobkach piłkarzy. Pewnie część wiadomości pokryje się z tym, co już wiecie z gazet, TV, może nawet Pudelka. Jednak oprócz tego będzie trochę informacji mniej oficjalnych. Od czegoś przecież tu jestem. A czasy się zmieniają… Wchodzą nowe przepisy, zasady i dziennikarze jacyś tacy bardziej dociekliwi. Kiedyś było inaczej. Inaczej też płacono zawodnikom.
Mój pierwszy profesjonalny kontrakt opiewał na 600 zł miesięcznie. Nie pamiętam dokładnie, ale obawiam się, że była to kwota brutto. Do tego „kontraktowe” 40 000 zł rocznie, ale tylko pod warunkiem zagrania, wtedy jeszcze w pierwszej lidze, minimum 50% spotkań w wymiarze minimum 46 minut. Ważna była ta minuta, bo często zawodnik schodził w przerwie. W przypadku rywalizowania o skład z Markiem Saganowskim – zadanie wtedy dla mnie nie do wykonania. Miałem 17 lat. Co ciekawe nawet dla zawodników pierwszego składu też okazywało się to czasem za trudne. Prezes klubu, pan Łopiński, miał bowiem zeszyt, w którym dokładnie notował, kto na jakim etapie „ugrywania” kontraktu się znajduje. Nierzadko zdarzało się, że zabrakło jednego meczu, aby kontrakt „ugrać”. Budżet musiał się zgadzać.
W tamtych czasach modne były tzw. „podpórki”. Szczególnie nasilały się pod koniec sezonu. Jeśli więc graliśmy z jakimś zespołem zagrażającym innemu zespołowi w jakiś sposób, ten drugi przywoził dodatkową premię. 30-50, w ekstremalnych przypadkach nawet 100 tysięcy. Była więc podwójna motywacja do gry. I chociaż to zawsze drużynowa starszyzna brała największe „kanapki”, to i nam, młodym, skapło coś na dyskotekę. Na końcówki sezonu zawsze można było liczyć.
Pierwsze większe pieniądze zacząłem zarabiać w Szczakowiance Jaworzno. Kontrakt opiewał na 200 000 zł rocznie. Jednak w Jaworznie klimat szybko się popsuł i pieniądze się skończyły. Grzesiek Król znalazł na to patent. Zaczajał się pod kasami po meczach i dzięki temu on jako jedyny mógł liczyć na wypłaty.
Kontrakty kontraktami, ale kiedyś można było fajnie żyć wyłącznie z premii. Szczególnie, kiedy na horyzoncie pojawiał się jakiś nowy właściciel klubu. Pełny werwy, nadziei, chcący zaimponować zawodnikom. Taki wchodził do szatni po wygranym meczu i rzucał: 100 000 dodatkowej premii. Oczywiście gotówką w kasie na drugi dzień. Pani Krysia w okienku, raczej nie z uśmiechem na twarzy wydawała koperty. Przeważnie szybko taki właściciel się „kończył”, ale do tego czasu niektórzy zdążyli przy nim nieźle zarobić.
Polska tamtych czasów to jednak nic przy tym, co dzieje się ciągle na Ukrainie czy w Rosji. Jeden z reprezentantów naszego wschodniego sąsiada za każdą bramkę strzeloną dla swojego rosyjskiego klubu dostawał spory brylant. W wachlarzu premii są tam również samochody, czego doświadczył nasz rodak Rybus. Według kolegów, którzy grali na Wschodzie, premie pieniężne odbierane były w foliowych reklamówkach. Za dużo, żeby zmieścić do ręki, za mało na walizkę. Foliówka wydawała się idealna.
Mariusz Lewandowski, były gracz Szachtara, często opowiadał, jak hojny był Rinat Achmietow. Premie w wysokości miliona dolarów do podziału za mecz nie były niczym nadzwyczajnym. Oczywiście gotówką. Oczywiście od razu po meczu. Według słów Mariusza, za wygrany mecz w Lidze Mistrzów właściciel Szachtara płacił po 100 000 dolarów na głowę. Kiedy się ma jednak samolot, którym znajduje się jacuzzi, biblioteka czy sala konferencyjna, a takim latał Achmietow, wydatki tego typu są z pewnością do zaakceptowania.
Kiedyś wspominałem wam już chyba o niemoralnej propozycji, którą dostałem od stosunkowo niedużego klubu z Moskwy. Za podpisanie trzyletniego kontraktu z owym klubem milion dolarów gotówką dostarczone w dowolne miejsce w Polsce plus łączny kontrakt na prawie 3 miliony dolarów. Jak na tamte czasy, były to duże kwoty. Wtedy miałem jednak jeszcze nadzieję na wielką karierę. No cóż.
Jacek Bąk często opowiadał historie o swoim pobycie w Katarze. Według niego pieniądze wydawały się być tam najmniejszym problemem Pogoda, boisko, godziny treningów, ale nie finanse. Podobno premie po wygranych meczach wręczano w kopertach już w drodze do szatni. Dodatkowo apartament o powierzchni kilkuset metrów, samochód „służbowy” i osobisty „pomocnik” miały zadbać o dobre samopoczucie naszego reprezentanta.
Ivica Kriżanac grając w Zenicie St.Petersburg, żartował czasem, że pieniądze trzyma na balkonie, bo nie miał ich gdzie pomieścić. A może nie żartował…
Ogólnie im mniej cywilizowane piłkarsko warunki, tym wyższe kluby muszą płacić kontrakty. Nie jest prosto ściągnąć dobrego piłkarza na Syberię, do Trabzonu czy jakiejś dalekiej prowincji Chin. Sprawę załatwiają kontrakty liczone w milionach dolarów. No i tam przeważnie nie istnieje pojęcie „podatki”.
Czasem jednak, nawet mimo wielkich kontraktów, wcale nie jest kolorowo. Bo co robić gdzieś pośrodku Syberii? W Rosji nie można bać się również latania, szczególnie jeśli podróżuje się samolotem, który w oknach ma jeszcze firanki. Takie bowiem obsługiwały niektóre kluby. Mirek Szymkowiak prawie oszalał w Trabzonie, a jeden mój kolega grający w niższej lidze ukraińskiej ciepłą wodę w mieszkaniu miał przez dwie godziny dziennie. Ja wolałem zarabiać mniej, ale w cywilizowanych piłkarsko krajach, bez zbędnego stresu.
Dobrze, że wybór zawsze należy do piłkarza.