Odnotowujemy (bo wypada), że Wisła Kraków wygrała drugi wyjazdowy mecz w sezonie, choć przez kilkadziesiąt minut zastanawialiśmy się, czy TO COŚ w ogóle można nazwać meczem, a później, kiedy Wisła już prowadziła 1:0, uznaliśmy to za eksperyment pod tytułem „Jak zarobić, żeby się nie narobić”. W sensie: ile najmniej można pokazać na boisku, żeby i tak zgarnąć komplet punktów.
Oczywiście, Wisła przynajmniej w destrukcji, odbiorze piłki, generalnie – całej swojej grze z wyłączeniem strefy 30 – 40 metrów od bramki Piasta (na przykład w błyskotliwym rozgrywaniu na swojej połowie), sprawiała wrażenie zespołu grającego mądrzej. Zaskakująco mądrze, jak na ekipę, która jesienią na wyjazdach miała bilans: 1 zwycięstwo, 5 remisów i 4 porażki. Dziś nie pozwoliła gospodarzom na oddanie ani jednego strzału. Tak naprawdę tylko jedna akcja Piasta w całym meczu miała szanse powodzenia, a to już o czymś świadczy. Tylko że jest w tym wszystkim pewne ważne „ale”.
Chętnie porozpływalibyśmy się nad grą obronną Wisły, gdyby tylko w ofensywie zagrała dziś choć w połowie równie dobrze. Chociaż w ćwierci, a niestety, współczynnik zawartości piłki w „piłce” był tu bliski zera. Gdyby to koszmarne widowisko zakończyło się w 60 minucie, jutrzejsze gazety powinny zostawić tylko puste miejsce z adnotacją: „tu powinna znaleźć się relacja z meczu Piasta z Wisłą, jednak dla wspólnego dobra – naszego i piłkarzy – po wynik odsyłamy na Telegazetę, strona 211”. Komentatorzy Canal+ zagadywali nas na śmierć robiąc wszystko, żeby swoim energetycznym komentarzem wmówić telewidzom, że oglądają coś godnego uwagi. Ale – znów niestety – było dokładnie na odwrót. Zwłaszcza pierwszą połowę należałoby przemilczeć w całej rozciągłości.
Niech świadczy o tym fakt, że w skrótach w czasie przerwy mieliśmy:
– zablokowany strzał Murawskiego, po którym piłka wyszła za linię boiska,
– niecelne dośrodkowanie Brożka, wybite przez obrońcę (!),
– pseudo-strzał głową gracza Piasta, oczywiście sporo niecelny.
Pierwszego celnego uderzenia doczekaliśmy się w 57. minucie i jak się okazało, było to jedno z dwóch w całym meczu, bo dwie minuty później z rzutu karnego poprawił Garguła. Zresztą, żeby do tego doszło, najpierw na skórce od banana musiał się poślizgnąć Hebert i przypadkiem zagarnąć piłkę ręką.
Wisła nie dała sobie w Gliwicach zrobić krzywdy, za to brawo. Ale ten mecz to była po prostu rzeźnia.
PS Chcąc wierzyć w słowa Baszczyńskiego, „to dopiero początki. Tu jeszcze nie każde podanie wyjdzie, ale piłkarze z kolejki na kolejkę będą się rozkręcać”. No, czyli alibi na pięć początkowych kolejek mamy z głowy. Alibi na pięć końcowych również znane – będzie nim zmęczenie. Pytanie: co zrobić z czterema, które pozostają? Nieciekawie. Chyba trzeba będzie przez miesiąc pograć w piłkę…

Fot. FotoPyK