Środowy wieczór z Premier League upłynął nam pod znakiem szlagieru, w którym Arsenal podejmował Manchester United. Szlagieru tylko z nazwy. Spotkanie drużyn liżących rany po weekendowych wpadkach, raczej nie będzie głównym tematem jutrzejszych rozmów w biurach, tramwajach czy przerwach na papierosa. Bezbramkowy remis oznacza jedynie, że zamiast jednego zabitego, mamy dwóch rannych. Przy czym obrażenia ekipy Davida Moyesa są zdecydowanie poważniejsze.
O wysokiej stawce spotkania nie trzeba było nikogo przekonywać. Wszak Arsenal walczył o powrót na fotel lidera ligi, a Manchester o pozostanie w grze o Ligę Mistrzów. Początek meczu mógł zwiastować, że oba zespoły będą grały o pełną pulę. Kilka chwil po pierwszym gwizdku na listę strzelców wpisać mógł się Robin Van Persie, etatowy bohater spotkań pomiędzy Kanonierami a Czerwonymi Diabłami, niezależnie od tego czyją koszulkę akurat przywdziewa. Holender jednak trafił w Szczęsnego. W odpowiedzi zobaczyliśmy pudło Oliviera Giroud i jednej rzeczy tego wieczora moglibyśmy być już pewni – że to nie będzie łatwy mecz dla snajperów obu drużyn. Później wszystko wróciło do smutnej normy ostatnich tygodni: bezproduktywny Ozil snuł się po boisku, Wayne Rooney zamiast na grze skupiał się bardziej na dyskusjach z sędzią Markiem Clattenburgiem, a kolejne dośrodkowania zamiast na głowach piłkarzy, lądowały w rękach bramkarzy. Z dobrego filmu akcji zrobił nam się dramat psychologiczny.
Z żalem ogląda się mecze, w których – pomimo tego, że po boisku biegają zawodnicy, którym strzelanie bramek zawsze przychodziło z łatwością, z jaką Dexter Morgan owijał plastikową folią swe kolejne ofiary – bohaterami zostają bramkarze. Najpierw Szczęsny w nieprawdopodobny sposób sparował na poprzeczkę strzał Van Persiego, a później De Gea przytomnie zastopował strzał Santiego Cazorli. Sam mecz pokazał to, o czym od dawna trąbią wszystkie angielskie mądre głowy – zarówno Arsenal, jak i Manchester to drużyny pozbawione charyzmatycznych liderów. Chociażby takich jak Roy Keane czy Patrick Vieira. Jeśli dziś ktoś mógł przechylić szalę zwycięstwa na stronę jednej z drużyn, to tylko tacy piłkarze. Skoro ich zabrakło, mamy smutne 0-0. Tak samo jak sytuacja Czerwonych Diabłów w tabeli. Liga Mistrzów bez Manchesteru United? Zacznijcie się z tą myślą oswajać.
Inny kandydat do mistrzowskiego tytułu, Liverpool, w nieprawdopodobnych okolicznościach, mając przeciwko sobie wybitnie nieudolnych własnych obrońców i bramkarza przywiązanego do linii niczym Wojciech Kaczmarek, wygrał na Craven Cottage z Fulham. I to mimo dwukrotnej konieczności gonienia wyniku. Tak sobie od dłuższego czasu myślimy, że naprawdę ciężko być fanem Liverpoolu. Kiedyś przeczytaliśmy, że kibicowanie „The Reds” to stan umysłu. I trudno się z tym nie zgodzić, bo jak jednego weekendu równa się z ziemią walczącą zaciekle o mistrza ekipę Arsenalu, a za chwilę później trzęsie portkami na widok sklejanej naprędce po błyskawicznych bazarowych zakupach drużyny Fulham – dodajmy dla niedoinformowanych, że ostatniej w tabeli – to naprawdę można zwątpić.
Dziś ekipa Brendana Rodgersa miała jednak Stevena Gerrarda, który – jak na kapitana przystało – wziął sprawy w swoje ręce i najpierw bajeczną asystą uratował dramatyczną w wykonaniu LFC pierwszą połowę, a później w samej końcówce spotkania zapewnił zespołowi komplet niezwykle ważnych punktów, trafiając pewnie z jedenastu metrów. Do tego 86% celnych podań i oczywiście tytuł piłkarza meczu – bez dwóch zdań, Steven Gerrard jeszcze się nie kończy. Mało tego, w tym sezonie dopiero się rozkręca.
Cóż, pewnie gdyby kabareciarz Toure trzymał się jak najdalej od futbolówki (wytłumaczcie, po cholerę kładł się wybijając próbując wybić piłkę przy komicznym samobóju!?), a Mignolet spróbował odkleić się czasami od bramki chociaż na cztery metry, to zapewne przechodząca w ostatnich miesiącach poważną metamorfozę drużyna z Anfield spoglądałaby dziś na resztę stawki z wygodnego ligowego podium. A tak, póki co, trzeba zadowolić się czwartą lokatą i ściganiem czołówki. Kto wie, może właśnie dzisiejszy wieczór okaże się dla Liverpoolu przełomowy? Wszak słabiutki mecz z Fulham przejdzie jutro do historii, a wynik i bezcenne trzy punkty poszły już w świat…
Grano również na St. James’ Park, gdzie Sroki przyjęły czwórkę od ekipy Tottenhamu. Bilans ostatnich dni w wykonaniu podopiecznych Alana Pardew jest więcej niż tragiczny – 0 strzelonych bramek, za to siedem straconych i myśli o rywalizacji o czołowe lokaty, trzeba odłożyć na przyszły sezon. W ostatnim ze środowych spotkań, Stoke zremisowało ze Swansea. Nie odbyły się dwa inne planowane na dziś spotkania. Na Etihad Stadium przeszkodą był zbyt silny wiatr, a na Goodison Park – uszkodzenie klubowego budynku. W drugim przypadku szczególnie rozczarowany musi być pewien malezyjski fan, który przejechał pół świata, by właśnie dziś po raz pierwszy zobaczyć w akcji swoich idoli z drużyny Evertonu. Jak pech to pech, ale sweet fotka ze stadionu zdążyła już zrobić sporą karierę na Twitterze.

