Może gdybym miał inny charakter, to trafiłbym do Ekstraklasy wcześniej

redakcja

Autor:redakcja

07 lutego 2014, 16:54 • 19 min czytania

– Nigdy nie lubiłem się z nikim układać. Jak jestem dobry, to gram, a jak ktoś jest lepszy, to gra ktoś inny, a ja walczę na treningach, żeby udowodnić swoją wyższość. Gdybym miał przyjmować nieczyste reguły gry, które obowiązują powszechnie w dzisiejszym świecie, to nie czułbym się dobrze sam ze sobą, a to bolałoby mnie najbardziej – mówi Mateusz Piątkowski w długiej rozmowie z Weszło. Napastnik Jagiellonii, który w Ekstraklasie zadebiutował dopiero w wieku 28 lat.
Ciężko przygotować się do wywiadu z tobą, bo Google nie odpowiada zbyt ochoczo na hasło „Mateusz Piątkowski”. Nie ma o tobie za wiele w mediach.
No tak, jeden filmik i jeden wywiad. Wystarczy (śmiech). Nie potrzebuję tego. Poza tym, najgorzej jest wtedy, gdy ja mam jakąś koncepcję tego, co chcę powiedzieć, a później w wywiadzie czytam coś zupełnie innego.

Może gdybym miał inny charakter, to trafiłbym do Ekstraklasy wcześniej
Reklama

Masz tu na myśli rozmowę z „Super Expressem”?
Między innymi.

Podobno coś ci się tam nie spodobało.
Nie chodzi o to, że mi się nie spodobało. Ja zawsze z góry zaznaczam, że o kwestiach czysto piłkarskich bardzo chętnie porozmawiam, ale w tematach prywatnych jestem powściągliwy, bardzo je sobie cenię i wolę zachować dla najbliższych. Oczywiście dziennikarze mają zazwyczaj inne wyobrażenie wywiadu, więc zapytał mnie gość o Artura Binkowskiego, bo urodziłem się w Bielawie. No jak w ogóle można mnie z nim łączyć? Bo w jednym mieście się urodziliśmy? Przecież to niedorzeczne, a on trzy razy mnie o tego Binkowskiego pytał i na siłę wciskał mi, że się znamy. Nie wiem, po co to było. Ł»eby wywiad był ciekawszy? Nie rozumiem, ale nie pierwszy już raz. Często się też zdarza, że dzwoni do mnie dziennikarz i mówi, żebym opowiedział mu jakąś śmieszną historię. No proszę cię. Albo inny napisze coś nie do końca zgodnego z prawdą i później ja muszę się tłumaczyć albo coś prostować. Po co mi to?

Reklama

Czytasz w ogóle prasę? Są piłkarze, którzy chłoną absolutnie wszystko.
Szczerze ci powiem, że nie za często wchodzę na te wszystkie sportowe strony. Na waszą też nie. Poważnie. Dystansuję się od tego, bo po prostu mało mnie interesuje, co się o mnie pisze.
Ok, ale jeden wywiad i filmik nagrany podczas gry w kręgle to mimo wszystko bardzo mało jak na piłkarza Ekstraklasy.
Może jestem mało atrakcyjny dla mediów?

Twoi koledzy z zespołu mówią co innego. Z czego wynika ta cisza w mediach na twój temat? Unikasz wywiadów?
Nie, zdecydowanie nie. Jeśli ktoś zadzwoni, to bardzo chętnie porozmawiam. Jeszcze chyba nie zdarzyło się, żebym odmówił. A nie, przepraszam, była jedna historia. Gość chciał się umówić na wywiad, więc z góry zapytałem, o czym chce rozmawiać. No i jak powiedział, że o sprawach prywatnych, to od razu mu odpowiedziałem, że raczej nic z tego nie będzie, bo nie chcę, żeby wywiad opierał się na mojej prywatności. W ten sposób temat upadł, ale nie z mojej winy. Szukał taniej sensacji, a ja czegoś takiego nie lubię.

Rozmawialiśmy przed wywiadem o zawodnikach testowanych. Ty jesteś chyba w pewnym stopniu żywą antyreklamą ściąganego tonami szrotu.
W jakim sensie?

Robert Podoliński stwierdził wprost: wypłynąłbyś zdecydowanie wcześniej, gdyby prezesi częściej zaglądali do I ligi, zamiast szukać na siłę zagranicą.
Cieszy taka opinia trenera Podolińskiego i powiem tak: jest wielu piłkarzy w I i nawet II lidze, którzy mają papiery, żeby w Ekstraklasie sobie poradzić, ale po prostu nie są dostrzegani. Jakoś ten towar zagraniczny lepiej się sprzedaje. Może po prostu w naszej polskiej mentalności tak jest, że co obce, to lepsze. Cóż, jest takie przysłowie: cudze chwalicie, swego nie znacie. Myślę, że piłkarzy też to dotyczy, ale nie będę wnikał w politykę klubów, bo to nie moja sprawa. Udało mi się przebić w późnym wieku, ale cieszę się z tego, co mam.

Nie w zbyt późnym?
Ciężko powiedzieć. Na pewno gra w Ekstraklasie była jednym z moich marzeń, a że troszkę odwlekło się to w czasie? No cóż, pewnych rzeczy nie byłem w stanie przeskoczyć. Dziś nie ma co wracać do przeszłości i żałować. Lepiej skupić się na tym, co mam teraz.

Nie wierzę, że mając na karku np. 26 lat nie nachodziły cię myśli, że skoro jeszcze nie grasz w Ekstraklasie, to już chyba nic z tej kariery nie będzie.
Oczywiście, że takie myśli były. Skoro byłem przekonany, że przynajmniej nie jestem słabszy od zawodników, z którymi grałem, a oni dostawali swoje szanse w Ekstraklasie raz, drugi, trzeci, a na dodatek ich nie wykorzystywali, to takie momenty zwątpienia musiały przyjść. Wcześniej żadnej takiej okazji nie otrzymałem i pojawiało się zarówno rozczarowanie, jak i żal. Są jednak na świecie rzeczy od nas niezależne i to była jedna z nich. Co miałem zrobić?

Może powinieneś zahaczyć się u obrotnego menedżera. Dzisiaj niekoniecznie trzeba umieć grać super w piłkę, żeby trafić do Ekstraklasy.
Na pewno tak. Menedżer i układy w dzisiejszych czasach odgrywają dużą rolę, ale ja jestem zawodnikiem, który nigdy z żadnym agentem nie miał podpisanej umowy. Współpracowałem na różnych warunkach z dwoma, ale nie było żadnych konkretów. Praca menedżerów w dzisiejszych czasach po prostu mi się nie podoba. Nie ukrywam, że zazwyczaj ogranicza się ona do tego, żeby to agent jak najwięcej zarobił, przy czym dobro zawodnika w ogóle się nie liczy. Być może dużo straciłem na tym, że nie chciałem się gdzieś tam po drodze z kimś układać, ale taki już mam charakter. Wolę spokojnie i sam do czegoś w życiu dojść.

Podobno jesteś człowiekiem, który ma swoje zdanie i strasznie trudno przekonać cię do jego zmiany.
Pewnie dlatego dopiero teraz jestem tu, gdzie jestem. Ale rzeczywiście tak jest, że jak już wbiję sobie coś do głowy, to bardzo mocno się tego trzymam i naprawdę ciężko mi przegadać. Jeśli ktoś ma jednak mocne argumenty i w odpowiedni sposób mi je poda, to czasami mogę ustąpić, ale nie zdarza się to zbyt często. Mam po prostu swoje zdanie i zdaję sobie sprawę z tego, że w wielu przypadkach bywa to dla ludzi niewygodne, bo wolę wprost powiedzieć, co myślę, zamiast owijać w bawełnę i unikać ciężkich słów. Nie mam jednak z tym żadnego problemu, bo przynajmniej mogę spokojnie spojrzeć w lustro i niczego nie muszę sobie wyrzucać.

A trafia do ciebie taki argument, że gdybyś się przemógł i zaufał jakiemuś menedżerowi, to do Ekstraklasy trafiłbyś pewnie ze trzy-cztery lata wcześniej?
Pewnie, że trafia, ale mimo wszystko nie na tyle… Powiem inaczej: nie potrafię zaufać człowiekowi, którego słabo znam. Musiałbym się do kogoś naprawdę mocno przekonać, a nie spotkałem na swojej drodze człowieka, któremu mógłbym bezwzględnie zaufać i oddać swoją przyszłość w jego ręce.

Inni się pojawiali?
Jasne, że tak. Rozmawiałem z wieloma, ale jeśli facet przychodzi i po pięciu minutach opowiada mi historie o wielkich transferach, po czym oczekuje, że ja mu od razu złożę podpis na umowie i dam pełnomocnictwo w poszukiwaniu klubu, to chyba coś tu jest nie tak, prawda? Taka narwana współpraca nigdy mnie nie interesowała, więc menedżerowie szybko się zniechęcali. Powiem ci tak: najlepszy agent to taki, który dopiero zaczyna, bo nie jest jeszcze zepsuty przez środowisko i działa spokojnie, długofalowo. Problem jednak polega na tym, że nie ma znajomości. Doświadczony menedżer ma mnóstwo kontaktów, może otworzyć wiele drzwi, ale ma pod sobą z 50 zawodników, więc piłkarz nie interesuje go na co dzień, tylko w chwili, gdy zgłasza się po niego jakiś klub. Takie coś nigdy mnie nie interesowało, więc zawsze mówiłem do nich w ten sam sposób: słuchaj, zadzwoń do mnie, jak będziesz miał konkretny klub, FC Drzewce, a jak będę zainteresowany, to nie ma problemu, dostaniesz wszystkie pełnomocnictwa i zarobimy na tym obaj. Zdaję sobie sprawę z tego, że w dzisiejszych czasach przy negocjacjach kontraktowych zaufany agent jest niezbędny, ale ja niestety kogoś takiego nie miałem.

Rzucałeś agentowi wędkę – wykaż się, nagraj jakiś temat, to zarobisz.
Można tak to ująć, choć nigdy nie przełożyło się to na praktykę. To znaczy kilka razy coś się działo, ale nie do końca w takim schemacie. Zdarzało się, że menedżerowie dowiadywali się o moich negocjacjach z jakimś klubem i dopiero wtedy dzwonili z pytaniem czy nie chciałbym jakiejś pomocy w rozmowach. Więc ja na to od razu: nie, dziękuję, temat jest już na tyle zaawansowany, że teraz to ja cię nie potrzebuję.

Cały czas byłeś sobie piłkarzem i menedżerem?
Trochę tak. Nie chciałbym rzucać nazwisk, ale miałem w pewnym momencie jednego agenta, z którym bardzo fajnie mi się współpracowało, ale dwa-trzy lata temu przyszedł moment, w którym nasze drogi się rozeszły. Stwierdził, że w moim wieku na Ekstraklasę jest już za późno, więc mu grzecznie podziękowałem, bo w I lidze nie potrzebowałem agenta, żeby znaleźć sobie pracodawcę. Jak potrzebowałem nowego klubu to sam bez problemów docierałem do trenerów i prezesów.

Jak zrodził się w takim razie temat Jagiellonii?
Na skutek kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności. Z czasem dowiedziałem się, jak to wszystko wyszło. Jednym z poważnych kandydatów na trenera Jagiellonii był Robert Podoliński i podał moje nazwisko wśród piłkarzy, których widziałby w zespole. Kiedy jego temat upadł, karteczka z nazwiskami została i skontaktował się ze mną prezes Kulesza, a że karierę kończył Tomek Frankowski, a z klubu odchodził Ebi Smolarek, to na pozycji napastnika był deficyt i wszystko potoczyło się po mojej myśli. Cieszę się, że Jagiellonia dała mi szansę i w późnym, jak już wcześniej rozmawialiśmy, wieku, udało mi się zadebiutować w Ekstraklasie.

Miałeś o tyle dobrą sytuację, że kończył ci się kontrakt.
Przyznam szczerze, że generalnie nigdy nie wiązałem się długoletnimi umowami. Właśnie z myślą o tym, że ktoś będzie mną zainteresowany. Rok to był standard. Niestety, myślenie prezesów było zawsze takie, że skoro można mieć kogoś za darmo, bez agenta i jakichkolwiek prowizji, to gdzieś musi być haczyk.

Czyli nie było to wbrew pozorom twoim atutem?
Zdecydowanie nie. Postrzegany byłem jako towar nieatrakcyjny. Chyba szukano jakiegoś defektu, skoro nie miałem menedżera i prawie zawsze podpisywałem roczne kontrakty.

Nigdy nie bałeś się, że po zakończeniu krótkiego kontraktu nikt cię nie weźmie? Nie chciałeś zabezpieczenia w postaci dłuższej umowy?
Wiesz jak wyglądały moje negocjacje?
– Chcę kontrakt na dwa lata.
– Nie, bo jak będziesz słabo grał, to trzeba będzie ci płacić i nie odejdziesz bez kasy.
– No to skoro tak, to podpisujemy na pół roku. Bez ryzyka.
– Nie, bo jak odpalisz, to nic na tobie nie zarobimy.

I tak w kółko. Poza tym mnie też nie interesowało wiązanie się na dłużej. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której klub jest ze mnie niezadowolony, a ja siedzę w nim na siłę, bo mam ważny kontrakt. Męczyć tylko dla kasy? Po co mi to? Jak coś nie pasuje, to rozwiązujemy i po sprawie. A jeśli obie strony są na „tak”, to w każdej chwili możemy usiąść, porozmawiać i umowę przedłużyć.

فadna teoria, ale w praktyce wygląda to zazwyczaj zupełnie inaczej.
Wszyscy wiemy, jak to wygląda. Kluby podpisują długoterminowe kontrakty, później są niezadowolone z zawodnika, a zamiast rozwiązać umowę i rozstać się w cywilizowany sposób, znajdują swoje sposoby, żeby się od takiego piłkarza uwolnić. W ogóle to dziwna sprawa, że jak kontrakt jest ważny, to szumu wokół ciebie mnóstwo i jeden temat pogania drugi, a jak za pół roku masz kartę na ręku i nie trzeba za ciebie płacić, to nagle nikt cię nie chce.

Masz fajne, uczciwe i mądre podejście, ale w świecie piłkarskiego biznesu…
…stoję na straconej pozycji. Wiem. Zdaję sobie z tego doskonale sprawę, ale szczerze? Naprawdę się tym nie przejmuję. Nigdy nie lubiłem się z nikim układać. Jak jestem dobry, to gram, a jak ktoś jest lepszy, to gra ktoś inny, a ja walczę na treningach, żeby udowodnić swoją wyższość. Gdybym miał przyjmować nieczyste reguły gry, które obowiązują powszechnie w dzisiejszym świecie, to nie czułbym się dobrze sam ze sobą, a to bolałoby mnie najbardziej. Lubię spojrzeć w lustro i nie mieć sobie nic do zarzucenia. Dzisiejszy świat piłki jest bardzo zepsuty, ale tak już jest i nic na to nie poradzę.

Zastanawiam się, jak w takim razie traktujesz dzisiaj piłkę. Trafiając do Ekstraklasy dopiero w wieku 28 lat nie byłeś przecież w stanie odłożyć na tyle dużo pieniędzy, żeby po zawieszeniu butów na kołku spokojnie sobie żyć.
Wracamy teraz do początku naszej rozmowy – może gdybym miał inny charakter i układał się z kimś, to takiego pytania nigdy byś mi nie zadał. Miałem kilka razy możliwość podpisania lepszego kontraktu na kilka lat, ale wolałem krótszy za mniejsze pieniądze. Całe życie piłka sprawiała mi przyjemności i na szczęście dziś nadal sprawia, dzięki czemu nigdy nie patrzyłem na granie przez pryzmat pieniądza. Piłka daje mi mega frajdę i będę grał, dopóki tej radości nie zabraknie. Pieniądz bywał różny, raz lepszy, raz gorszy, ale nigdy nie stawiałem go na pierwszym miejscu. Jestem pewny, że w życiu sobie poradzę i jakieś plany już mam. M.in. po to skończyłem wychowanie fizyczne i różne inne historie porozpoczynałem, ale na razie chcę to zachować dla siebie.

Czyli bardziej fajna przygoda i spełnienie marzeń?
Dokładnie. Nie mam ciśnienia i parcia na karierę. Nie muszę ustawić się dzięki piłce na całe życie, bo wiem, że później spokojnie sobie poradzę.

Zastanawia mnie czy grając w niższych ligach musiałeś kiedyś wybierać między piłką, a normalną pracą. Kiedyś przed takim wyborem stanął choćby Sylwester Patejuk, który zrezygnował z pracy w zawodzie na rzecz piłki.
Myślę, że aż tak trudnej sytuacji nigdy nie miałem. W pewnym momencie gra w piłkę mocno kolidowała ze studiami we Wrocławiu, bo grając w Gawinie Królewska Wola byłem zmuszony przenieść się do GKP Gorzów, a do zakończenia studiów zostawało mi jeszcze półtora roku. Wtedy, przyznaję, było to sporym problemem, ale nigdy nie miałem aż tak mocnego dylematu, żeby wybierać między piłką, a czymś innym.

Co to znaczy, że byłeś zmuszony do zmiany klubu?
Gawin zakończył swoją działalność i połączył się ze Ślęzą Wrocław. Była tam wtedy tylko II liga, a że ja chciałem grać w pierwszej, to zdecydowałem się odejść. Wybrałem GKP, bo tam czułem szansę na regularne granie, choć kilka innych ofert też się wtedy pojawiło.

Zawsze byłeś piłkarskim rzemieślnikiem? W ten sposób określiłeś się w wywiadzie dla „SE”.
Nie mam zamiaru zaprzeczać. Zdaję sobie sprawę z tego, w jakiej jestem sytuacji i jakie są moje umiejętności. Wirtuozem nie jestem, ale nic na to nie poradzę. W życiu jest tak, że aby zostać artystą trzeba najpierw opanować rzemiosło i ja się na tym dziś opieram.

Zdążysz w takim razie zostać artystą?
Czas pokaże (śmiech). Tak naprawdę nigdy nie byłem piłkarzem, który grał jakoś wybitnie dla oka i publiczności. Raczej byłem lepiej postrzegany ze strony szatni i trenerów niż wśród kibiców.

Kilerem nigdy nie byłeś, a tak na poważnie odpaliłeś dopiero w Ząbkach. Może to postrzeganie wynika z tego, że jak na napastnika nie miałeś jakoś wybitnie podkręconego licznika. Dajesz drużynie dużo na boisku, ale tego w statystykach później nie widać.
Z tym się muszę zgodzić, bo jestem piłkarzem, który stara się zawsze dać jak najwięcej zespołowi i gra przede wszystkim dla drużyny. Może wynika to z tego, że nigdy nie byłem w sytuacji, w której zespół byłby ustawiany pode mnie, a w dzisiejszym futbolu często bywa tak, że błyszczy jednostka, co jest atrakcyjne i bardzo dobrze się sprzedaje.

Ty działasz po cichu.
Dokładnie. Na spokoju i bez fajerwerków, ale zawsze dla dobra zespołu. Mam jakieś swoje atuty, z których zdaję sobie sprawę, ale mam też braki, nad którymi muszę ciężko pracować.

Podobno masz dość niecodzienną pasję.
Widzę, że oglądałeś ten filmik z kręglami (śmiech). No tak, bardzo lubię chodzić po lesie i zbierać grzyby. Mogę się wtedy wyciszyć, pewne sprawy przemyśleć i przede wszystkim nabrać dystansu do codzienności. Nie ukrywam też, że jest w zespole kilku kolegów, którzy mają zbliżone do mnie zainteresowania, więc chodzimy po lesie razem. Nieźle to brzmi, co? Piłkarzy postrzega się trochę inaczej.

Trudno zaprzeczyć.
Kino, restauracje i galerie. Tak się o nich mówi, bo tylko wtedy można ich zobaczyć, a w praktyce jest zupełnie inaczej. W lesie piłkarza nie spotkasz, bo ludzie po lasach nie chodzą.

Słyszałem też dziwną historię, która na tych grzybach ci się przydarzyła.
Pojechaliśmy na grzyby z Krzyśkiem Baranem i jak zwykle chciałem podjechać pod sam las. Zawsze tak robiłem, ale tym razem… zakopaliśmy się w jakimś błocie. Nie przejęliśmy się tym zbytnio i stwierdziliśmy, że najpierw pójdziemy na grzyby, a dopiero później będziemy się martwić, jak z tych grzybów wrócić. Na szczęście rolnik, któremu zakopałem się w polu, pomógł ciągnikiem nas wyciągnąć. Zdarzyło się jednak nieszczęśliwie, że zahaczył o szybę i uszkodził mi samochód, co bardzo zresztą później przeżywał, chociaż ja się z tego po prostu śmiałem. Co ciekawe, Krzysiek uwiecznił to trochę niechcący na swoim telefonie, więc mamy pamiątkę.

Wróćmy na chwilę do momentu, w którym po raz pierwszy byłeś blisko Ekstraklasy, czyli do czasów twojej gry w Polarze Wrocław. Już wtedy byłeś na zapleczu, a jednak tego decydującego kroku zabrakło.
To było dość wcześnie, ile ja mogłem mieć wtedy lat?

Koło 20, to był jeden z twoich pierwszych poważnych sezonów w piłce.
Miałem 19 lat, sezon 2003/2004. Pamiętam doskonale, sprawdzam tylko przygotowanie redaktora. Nie przejmuj się, lubię tak czasami (śmiech). No dobra, poważnie. Byłem blisko, ale spadliśmy z ligi po różnych historiach, w związku z którymi musiałem później kilka razy jeździć zeznawać jako świadek do Wrocławia, bo kilku starszych kolegów niezbyt uczciwie postępowało i na nie do końca czystych zasadach wychodziło na boisko. Byłem wtedy młody i nie o wszystkim wiedziałem, więc jak po pewnym czasie pewne sprawy do mnie dotarły, to było przez moment przykro. A wracając o pytania: wyhamowało mnie wtedy mocno złamanie piątej kości śródstopia, z którego później wyniknęło kilka innych problemów zdrowotnych, zakończonych ostatecznie zabiegiem operacyjnym. W ten sposób straciłem rok gry, a w tym wieku to naprawdę bardzo dużo czasu. Trochę przez ten czas o mnie zapomniano.

Z czego wynikały te późniejsze problemy? Zbyt wczesny powrót na boisko?
Każdy młody zawodnik jest cholernie ambitny i chce grać, to normalne. Dla młodego odpuszczenie jednego meczu znaczy bardzo wiele. W moim przypadku było podobnie i nawet jak czułem, że nie jestem jeszcze w pełni sił, to ambicja przewyższała zdrowy rozsądek i kazała grać. A jak jeszcze trener mówił, że potrzebował takiego zawodnika jak ja, to już w ogóle nie było siły, żeby mnie zatrzymać. Z lekarzami też było różnie. Jak jeden powiedział, że nie mogę jeszcze grać, to nie chciałem go słuchać, bo jego diagnoza była dla mnie niewygodna. Ale jak drugi stwierdził, że wszystko się już zagoiło, to momentalnie gościa „kupowałem” i wracałem na boisko. Dziś rolą trenerów i psychologów jest również to, żeby odpowiednio takiego młodego piłkarza stopować, bo później może to skutkować naprawdę poważnymi problemami.

Myślisz, że gdyby nie ten uraz, to już wtedy trafiłbyś do najwyższej ligi?
Może tak, ale nie można tego na 100 procent stwierdzić. Śmieję się, że przed kontuzją, jak miałem 20 lat, byłem młody. Jak w czasie leczenia stuknęło 21, to też byłem młody, ale jak wracałem mając 22, to już taki młody wcale nie byłem i tak pozostało do tej pory.

Wspomniałeś o roli psychologa, więc muszę zapytać: naprawdę mieliście wykład na temat faz przygotowania mentalnego do stałego fragmentu gry?
Cały czas mamy różne zajęcia z psychologiem. Nawet na obozie we Władysławowie mieliśmy wykłady z koncentracji i opanowania. Na pozór mogłoby się to wydawać nudne, ale myślę, że tym, którzy chcą słuchać, naprawdę pomagają. Rzeczywiście był wykład o rytuale przy stałych fragmentach gry, ale nie tylko, bo również przed typowym zagraniem czy uderzeniem. Chodzi tutaj o fazę przygotowania, rozluźnienia, podjęcia decyzji, itd.

Lubisz te spotkania z psychologiem.
A co mam mówić publicznie? Muszę lubić (śmiech).

Pytam, bo powiedziałeś kiedyś, że koncentracja stanowi bardzo ważny element w twoim przygotowaniu do meczu i jeśli nie zdołasz się odpowiednio skupić, to później odbija się to na twojej grze.
Rzeczywiście tak jest, ale na razie podchodzę do tych zajęć z pewnym dystansem. Uczestniczę tylko w spotkaniach grupowych i nie szukam gdzieś dodatkowo kontaktu z psychologiem, bo takiej potrzeby nie czuję. Może kiedyś się do tego przekonam, może poczuję, że jest mi to potrzebne. Póki co nie było takich myśli.

Nie uważasz, że psycholog mógłby ci w tej koncentracji pomóc?
Wiesz, parę lat temu postrzegało się psychologa jak psychiatrę, więc pójście do niego było dla ludzi oznaką jakiegoś problemu. Ja nie myślę o psychologu w kategoriach osoby, do której trzeba pójść tylko w przypadku problemu. Bardziej traktuję go jak każdego innego kolegę i jeśli ma mi coś ciekawego do powiedzenia, to chętnie podyskutuję i później pewne sprawy przemyślę.

Ale przecież zdania i tak nie zmienisz, więc po co?
No w sumie racja (śmiech). Uparty jestem, co mam poradzić? Bywa tak, że nawet jak ktoś ma kapitalne argumenty, ale poda mi je w złym momencie, to ja jeszcze na złość będę upierał się przy swoim. Taki charakter.

Słyszałem, że dużo narzekasz w szatni.
No tak, nie wybronię się z tego. Przychodzą takie momenty, zwłaszcza przy okazji zmęczenia, że lubię troszeczkę na wyrost sobie ponarzekać. Muszę się do tego przyznać, ale pracuję nad sobą. Nawet we Władysławowie chłopaki się śmiali: coś, „Piona”, nie narzekasz.

Może obciążenia były za małe.
Nie wiem dlaczego, ale wszystko mi tam odpowiadało. Obciążenia były znośne, więc nie narzekałem.

Trochę dziwne to twoje marudzenie, bo w szatni uchodzisz raczej za duszę towarzystwa.
Czy ja wiem? Szatnia to specyficzne miejsce, w którym relacje opierają się głównie na żartach i docinkach, a że lubię się pośmiać, to nie unikam tego typu akcji. Czasami jednak, zupełnie niechcący, przekraczam granicę i w ten sposób narażam się kolegom, ale co poradzić?

A z fryzjerem przekroczyłeś granicę?
Jeśli ktoś obcy wprost zadaje pytania, które moim zdaniem są nie na miejscu, to zbijam gościa z tropu. Fryzjera wkręciłem, że jestem geodetą i przyjechałem do Białegostoku na pomiary, ale po trzeciej wizycie już zajarzył, więc dłużej kłamać nie mogłem. Lubię pościemniać w sprawach mało istotnych, ale jak przychodzi do poważnych tematów, to jestem bardzo konkretnym partnerem do rozmowy.

Wynika to z tego, że bardzo bronisz swojej prywatności?
Po części tak. Nawet była taka propozycja, żeby ten wywiad, który miałeś okazję obejrzeć, nagrywany był w moim mieszkaniu, ale nie czułem potrzeby publicznego pokazywania tego, gdzie mieszkam i co robię. Nie potrzebuję się na siłę uzewnętrzniać i zostawiam takie sprawy dla przyjaciół i rodziny. Szanuję swoją prywatność i nie chcę się nią dzielić z innymi.

Jak wyobrażasz sobie wiosnę w Ekstraklasie? Jesienią, mimo 13 wcześniejszych goli na zapleczu, zaskoczyłeś.
Kogo zaskoczyłem?

Przede wszystkim kibiców.
Ciebie też?

Szczerze mówiąc, tak.
A to ciekawe, bo prześledziłem jednym okiem twój wywiad z Dawidem Plizgą i powiedziałeś mu, że brakuje Jagiellonii napastnika.

Powiedziałem, że Jagiellonia nie ma komfortu w ataku, bo Balaj strzela tylko wchodząc na końcówki, a ty nie jesteś typem, kilera i nigdy nie wiadomo, który z was akurat odpali.
To na czym polega to zaskoczenie?

Na tym, że nie spodziewano się po tobie tylu goli, ale przecież sześć trafień z jesieni jeszcze nie oznacza, że będziesz zbawieniem ataku Jagiellonii.
No ok, niech będzie (śmiech). A poważnie, to ja naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że jako napastnik muszę dawać argumenty w postaci bramek. Z dorobku jesiennego jestem umiarkowanie zadowolony.

Czujesz w takim razie rezerwy?
Jasne, że tak. Wiem, że w kilku sytuacjach powinienem był zachować się lepiej i mam świadomość tego, że mogę dać zespołowi jeszcze więcej. Postaram się w następnej rundzie udowodnić, że jestem napastnikiem potrafiącym regularnie zdobywać bramki.

Wyznaczyłeś sobie jakiś cel na ten premierowy sezon w Ekstraklasie?
Zawsze sobie jakiś osobisty cel wyznaczam, więc i tym razem nie było inaczej. Będę z siebie zadowolony, jeśli skończę z dwucyfrową liczbą bramek na koncie.

Rozmawiał SEBASTIAN KUŚPIK

Najnowsze

Ekstraklasa

Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą

Jakub Białek
2
Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama