Jak przeżyć za szesnaście złotych. Wywiad z Kamilem Sylwestrzakiem

redakcja

Autor:redakcja

05 lutego 2014, 14:04 • 11 min czytania

Jak przeżyć, gdy miesiącami nie dostajesz wypłat albo są one takie, że nie starcza na duże frytki? Co zrobić, gdy menedżerowie robią cię w konia albo gdy trener okazuje się – nazwijmy rzeczy po imieniu – oszołomem? Kamil Sylwestrzak barwnie opowiedział nam między innymi o trudnych, choć z perspektywy czasu zabawnych realiach niższych lig rozgrywkowych, a także pułapkach czekających na młodych piłkarzy.

Jak przeżyć za szesnaście złotych. Wywiad z Kamilem Sylwestrzakiem
Reklama

Już na początku swojej kariery dostałeś niezłą bombę i przejechałeś się na współpracy z menedżerami.
Tak, grając w Zielonej Górze po pewnym z meczów podszedł do mnie menedżer. Zaproponował współpracę, mówił, że widzi we mnie potencjał, posiada dobre układy w Niemczech i ma dla mnie propozycję z HSV. Musiałem tylko przygotować piłkarskie portfolio, czyli stworzyć bazę materiałów wideo ze swoich meczów i treningów. Tak zrobiłem, taśma została wysłana do Niemiec. Otrzymałem wtedy faktycznie telefon z Hamburga, postawili mi jeden warunek: jeśli mam pojechać, muszę doskonale znać język. Chodziłem więc codziennie na korepetycje z niemieckiego, ciężko pracowałem. Po pół roku opanowałem niemiecki w stopniu dobrym, po czym zadzwoniono do mnie, że mam przyjechać. Spakowałem się, w poniedziałek menedżer miał mnie odebrać i zawieźć do Hamburga. Jednak w ustalony dzień jego telefon milczał, w następnych dniach również sytuacja wyglądała tak samo. No więc przez to nie jestem jeszcze gwiazdą Bundesligi (śmiech).

Było lato, miało być HSV, a zostałeś tak naprawdę z niczym.
Grałem w Słubicach, w silnej śląskiej trzeciej lidze, więc tak naprawdę dla mnie, młodego chłopaka, to też nie było złe rozwiązanie. Ale wiadomo, że HSV wciąż chodziło po głowie. Oczywiście został też żal do menedżera, jednak nie spotkałem go więcej, więc nigdy nie wyjaśniłem, dlaczego wszystko tak się potoczyło. Nic nigdy z nim nie podpisałem, ale zaufałem mu. Wydawał się bardzo inteligentnym i konkretnym facetem. Nawet to, że jeździł mercedesem wtedy mi imponowało i stwarzało wrażenie wiarygodności. Wyszło jednak jak wyszło, myślę, że to nie pierwsza historia, którą opisujecie, a w której piłkarz dał się wyrolować menedżerowi.

Reklama

Choć weteranem jeszcze nie jesteś, tę jedną poradę dla młodszych kolegów po fachu już masz..
Wiadomo. Menedżer jest dzisiaj potrzebny, bez niego trudno znaleźć dobry klub. Ale w młodym wieku najlepiej nie wiązać się z jednym, tylko szukać opcji. A już na pewno nie doprowadzać do sytuacji, w której twój los zaczyna znajdować się w cudzych rękach.

W niższych ligach zagrożeń nie brakuje, niewypłacalne kluby to chyba największa zmora.
Wielu utalentowanych, dobrych chłopaków rezygnowało z piłki i musiało iść do pracy, bo klub długo zwlekał z wypłatami. Mnie też już niektórzy mówili, żebym dał sobie spokój, że nie dam rady i nigdy nie trafię do Ekstraklasy. Najgorzej trafiło się w Gnieźnie, choć teraz z perspektywy czasu wspominam tamten okres z uśmiechem. Mieszko to był klub kukułka pod względem finansowym. Niektórzy ostrzegali mnie, żebym uważał, bo tam nie płacą, ale zajeżdżam, a tu nowiutkie mieszkanie, restauracja, do tego niezłe pieniążki jak na młodego chłopaka. Co prawda mieszkaliśmy w ośmiu, ale wyglądało to wszystko przyzwoicie i zdawało się, że w Gnieźnie będzie stabilizacja. Miasto miało dać pieniądze i faktycznie dało, z tym, że one poszły na długi, żeby klub mógł w ogóle wystartować w lidze. A potem za pierwszy miesiąc nie dostaliśmy nic, za drugi nie dostaliśmy nic, tak to się zaczęło.

Czyli zaczęło się z grubej rury.
Tak, minęły dwa miesiące, a wtedy problemy zrobiły się jeszcze większe, bo brakowało pieniędzy do tego stopnia, że zablokowano mi telefon. Pierwsza wypłatą dostałem więc taką, że poszedłem do prezesa, by zapłacił mi rachunek za komórkę, bo nie miałem nawet kontaktu z dziewczyną czy rodziną. Później wypłacili nam po 30-40% wypłaty, ale to nawet i w pełnej puli nie miały być wielkie pieniądze.

Szaleństwa nie było.
Nie. Dziewczyny na dobrą kolację nie mogłem zabrać. Ale schody i tak zaczęły się dopiero, gdy dowiedzieliśmy się, że klub zalega z opłatami również w restauracji, w której jedliśmy. Przyszła więc do nas właścicielka – bardzo sympatyczna kobieta – i powiedziała nam, że mimo wielkiej sympatii do nas nie może dłużej dokładać do interesu i dawać nam jedzenia na kreskę. Wtedy zaczęły się wielkie jaja, bo dyrektor sportowy… codziennie taksówką przywoził nam po szesnaście złotych dla każdego. Trzeba było z tego jakoś żyć.

Jak żyć za szesnaście złotych dziennie?
Jakoś sobie radziliśmy, bo była nas ósemka, robiliśmy zrzutę. Mieliśmy też chłopaka po szkole kucharskiej w pokoju, coś tam próbował gotować. Ale ta szkoła chyba też nie mogła być najlepsza, bo tak gotował, że szkoda opowiadać (śmiech). No ale jedliśmy. W końcu jednak dogadaliśmy się z tą szefową restauracji. Płaciliśmy jakoś na raty, a ona znowu wydawała obiady, śniadania, kolacje. Grałem tam pół roku, dłużej nie dało się wytrzymać. Wiadomo, przy takich warunkach człowiek jednoczy się z grupą, próbuje się też zapomnieć podczas treningów, więc pracuje może nawet bardziej. Ale o wynikach ciężko myśleć.

Gdy odchodziłem, klub właśnie przestawał istnieć. Przechodziłem do Ilanki Rzepin, która pod względem organizacyjnym była w zupełnie innej lidze. Miała półtora miliona budżetu, czyli jak na niższe poziomy rozgrywkowe posiadała wielki komfort. Trenowałem już na obozie z Ilanką, gdy zadzwonił do mnie prezes z Gniezna i powiedział, że mam przyjechać, bo oni jednak wystartują w lidze, a ja mam ważny kontrakt. Wszystkich nas chciał tam ściągnąć. Oczywiście to był tylko taki haczyk, żebyśmy się zrzekli zaległości. Nie dość więc, że człowiek zarabiał tak, że na frytki nie starczało, to jeszcze został przymuszony, by większości się zrzec. Podliczając wszystko dostałem może wypłaty za półtora miesiąca.

W Rzepinie spotkałeś trenera فazarka. To musiała być ciekawa współpraca.
Trener فazarek okazał się bardzo zabawną postacią. Mimo swojego wieku niezwykle charyzmatycznie podchodził do pracy. Często zdarzało się tak, że przychodziliśmy na trening, a na boisku były poustawiane różne ścianki do grania klepki, siatki odbijające. Trener wtedy mówił: „klepka, klepka, o siateczkę, klateczka, poprzeczka!” (śmiech). Jemu to się wydawało takie łatwe. My chcieliśmy wierzyć, że piłkarze w wyższych ligach faktycznie potrafią takie ćwiczenie wykonać, ale dzisiaj wątpię, by to było realne. Sam trener też próbował przejść ten tor przeszkód, no ale z wiadomym skutkiem (śmiech). Dwa razy to próbował nam nawet przewrotkę pokazać.

(Śmiech) Drugi Tsubasa.
Tak, bywało bardzo śmiesznie. Na przykład obóz w Wałczu bardziej przypominał obóz harcerski niż piłkarski. Organizowano ciągle jakieś zabawy, na przykład kąpiele w jeziorze. Trener też wtedy lubił pożartować. Naszym kapitanem był wtedy Piotr Gajewski, a trener فazarek pewnego razu, blady ale opalony na raka, podpłynął do Piotrka i do niego tak: „Piękny, piękny! Tak się opaliłeś, ze stara cię nie pozna” (śmiech). Także trener umiał żartem rzucić.

Ale opieprzyć też chyba potrafił, z tego słynie.
No tak, potrafił, potrafił. Raz na treningu była taka sytuacja, że Krzysiek Stojanowski stracił piłkę w prosty sposób, to trener tylko rozłożył ręce i krzyknął: „Stojan! Przyjdź z mamą, bo ja cię nie rozumiem!” (śmiech). Potrafił też krzyknąć na sędziego, normalnie przeklinając, nie miał z tym problemu. Często przez to jednak wdawał się w zatargi z kibicami, i tak też zdarzyło się pewnego razu we Wrocławiu. Na Wulkanie krzyknął do arbitra „co ty kurwa gwizdasz!”, a tam leśne dziadki z trybun zaraz do niego „zamknij kurwa mordę!”. Trener wdał się od razu w „dyskusję” z nimi, a myślę, że gdyby był tak z dziesięć, piętnaście lat młodszy, to i by po gębie dał. Zresztą po meczu z Wulkanem akurat miał urodziny, więc stwierdził, że nie ma kolacji, poszliśmy do Auchan na zakupy. Kupiliśmy kiełbasę, kaszankę, a potem czekała nas wesoła urodzinowa podróż.

Czyli atmosfera wyjątkowa, tylko wyniki niekoniecznie.
Nie udało nam się awansować, choć warunki i budżet były bardzo dobre. Awansował Głogów, więc postanowiłem przejść tam, do bardzo poukładanego jak na ten poziom rozgrywkowy klubu. Muszę powiedzieć, ze jak na drugą ligę warunki okazały się fenomenalne. Połowa ekip w pierwszej lidze mogłaby pozazdrościć, a i niektóre ekstraklasowe, choćby Widzew. Ja szczerze powiem, że jak pierwszy raz jechałem na Widzew, to nawet nie zauważyłem, że tam stadion jest.

Czyli wszystko w Głogowie było gotowe pod awans.
Pierwsza runda była super, drugie miejsce, dobre wyjściowe do ataku wiosną. Ale potem wszystko się spieprzyło, bo zrobił się podział w szatni, co źle oddziaływało na wyniki i ostatecznie brakło nam punktów do awansu. Teraz jak rozmawiam z chłopakami, to wreszcie w Głogowie pojawiła się atmosfera, co od razu ma przełożenie na sukcesy.

Chyba masz szczęście do drużyn, w których jest dobry klimat.
Tak, to bardzo ważne. Przykład Chojniczanki. Oprócz tego, że byliśmy waleczni i mieliśmy niezłe umiejętności, to również atmosferą „robiliśmy grę”. Było super, chłopaki byli i do tańca i do różańca, zawsze ta rywalizacja między nami na treningach wyglądała świetnie. Po wygranych meczach cieszyliśmy się wspólnie, po przegranych potrafiliśmy ostro ze sobą porozmawiać, bez żadnego obrażania się. Myślę, że to jest najważniejsze, a nie nieszczerość i gadanie za plecami. Bo jak trzeba sobie dać sobie w ryja to trzeba dać sobie w ryja, ale potem musicie przyjść do szatni i spojrzeć sobie w oczy.

Chojniczanka to chyba dość przełomowy okres?
Trener Pawlak z dyrektorem Chrzanowskim zrobili kapitalną robotę. Od samego początku trener wbijał nam wszystkim do głów, że mamy traktować Chojniczankę tylko jako przystanek, bo jesteśmy tu tylko na chwilę, aby się wybić i grać o większą stawkę. Wszyscy mieliśmy sobie stawiać za cel granie w Ekstraklasie. Trener mentalnie starał się nas do tego przygotować. Mówił, że w Ekstraklasie tak naprawdę najważniejsza jest psychika, bo walką i ambicją można wiele zrobić, a jeśli ktoś tego nie ma, to sobie nie poradzi.

I wtedy jakby wywróżył. Trafiła ci się szansa, testy w Koronie.
Casting. Przyjechało nas trzydziestu z okolicznych miejscowości, ale też i z innych części kraju. Udało się, trener Ojrzyński dał szansę mi i Bartkowi Kwietniowi. Mogę mu tylko podziękować, że jestem dziś tu gdzie jestem. Zawsze będę wdzięczny, że wtedy dał mi szansę.

Jak wyglądało to zderzenie z Ekstraklasą, odbiłeś się trochę na początku?
Na pewno to inny świat pod względem całej otoczki. Gdy pojechałem na Lechię Gdańsk, a więc pierwszy wyjazd z pierwszą drużyną, byłem w szoku, bo wiadomo jaki tam jest stadion. Na mnie, grającym wcześniej w niższych ligach, nawet szatnie robiły wielkie wrażenie. Strasznie dało mi to kopa do pracy, już w drodze powrotnej dzwoniłem do narzeczonej i mówiłem jej: „Niedługo będę regularnie grał w Ekstraklasie”. Ona śmiała się, w pozytywnym sensie, ale kazała skupić na pracy i tak też zrobiłem. Trzeba było się szybko adaptować, przestawiać, bo jednak gra w Ekstraklasie jest o wiele szybsza, dynamiczniejsza, nie ma czasu na błędy, przeciwnik je bezlitośnie wykorzysta. W niższych ligach nawet jak się straciło piłkę, to nie zawsze każdy potrafił to obrócić na swoją korzyść. Na pewno nauczyłem się w Ekstraklasie, że za boiskowe błędy płaci się bardzo słono.

Jak wspominasz trenera Ojrzyńskiego?
Świetny człowiek pod względem mobilizacji, jako motywator rewelacyjna postać. Myślę, że w kamień by potrafił tchnąć życie swoimi przemowami. Naprawdę, dzięki niemu każdy wkładał jeszcze większe zaangażowanie, jeszcze więcej serducha, nawet gdy brakowało już sił i mieliśmy chwilowy kryzys.

Trener Pacheta w porównaniu?
To bardzo energiczna postać, z takim delikatnym pozytywnym ADHD. Nie znam wielu Hiszpanów, ale obserwując trenera tak ich sobie właśnie wyobrażam, że są tacy energiczni. Czasem nawet nie musi krzyczeć, samym swoim zachowaniem przekazuje nam czego chce od nas i my też staramy się to wdrożyć.

Nie ma już problemu bariery językowej?
Myślę, że teraz już nie ma. Na początku trener nie rozumiał po polsku, ale teraz z każdym dniem jest lepiej, bo pilnie pracuje nad językiem. My z kolei coraz więcej znamy prostych hiszpańskich słówek. Toni też robi kapitalną robotę i na pewno to również pomaga nam w treningach, pomimo że śmialiście się z Toniego i pisaliście różne rzeczy na jego temat.

Świetnie tańczył. Docenialiśmy jego zdolności.
Według nas robi świetną robotę, jest dobrym duchem szatni. Wspaniały człowiek, czasem coś doda od siebie jeśli tłumaczy, ale raczej dla żartu, zaraz się poprawi. Na razie składu nie ustala, ale na pewno żarty mu się zdarzają. Trener coś powie, on przetłumaczy inaczej, a potem wytłumaczy, że żartował. Czasami rzuci coś w kontekście dla śmiechu, albo zaśpiewa po hiszpańsku. Jest bardzo pozytywny.

Z drużyną też ci się trafiło, bo Korona akurat pod względem stylu gra w sposób, który musi ci pasować.
No tak dużo gramy bokami, a trener zachęca, byśmy jak najczęściej razem z Pawłem Golańskim podłączali się do przodu, grali bardzo ofensywnie. Niektórzy się śmieją i krytykują te nasze ciągłe wrzutki, ale w końcu kogoś udawało się trafić w głowę i wygrywaliśmy tak niektóre mecze. Ciągle muszę pracować bardzo nad dośrodkowaniami, ale na szczęście mam ten komfort, że Paweł jest jednym z najlepiej dośrodkowujących graczy w lidze, więc mam kogo podpatrywać. Wielu skrzydłowych mogłoby mu pozazdrościć wrzutki.

Rozmawiał LESZEK MILEWSKI

Fot. Filip Ł»ero

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama