Bezradny Van Marwijk, na myśl przychodzi Magath – czyli Gilewicz o Bundeslidze

redakcja

Autor:redakcja

03 lutego 2014, 22:37 • 5 min czytania

Dziś parę zdań o klubach z ogromnymi tradycjami, które ostatnio nie grają na miarę możliwości i oczekiwań. Przede wszystkim o HSV, które – jak wspomniałem przed tygodniem – nigdy nie spadło z Bundesligi, a teraz zawodzi najbardziej. To chyba już ten moment, w którym trzeba głośno stwierdzić, że sytuacja klubu nie jest tylko zła. Jest wręcz dramatyczna. Można przegrać trzy kolejne mecze, za każdym razem tracąc gole w ostatnich minutach, jak VFB Stuttgart. Ale piłkarze tego klubu mieli przynajmniej swoje momenty. Fragmenty niezłej gry. No i przede wszystkim bardzo chcieli, choć nie zawsze mogli. Czasem brakowało szczęścia lub wyrachowania.
Niestety w przypadku drużyny z Hamburga o braku szczęścia trudno w ogóle wspominać. Mam wrażenie, że tam wszystko idzie w jak najgorszym kierunku. Trener Bert Van Marwijk zarządził już, że w najbliższych tygodniach jego zawodnicy nie dostaną ANI JEDNEGO DNIA WOLNEGO. Każdego dnia, bez wyjątku – trening albo nawet dwa treningi. Choć nie wiem, czy one w czymś pomogą. Dyrektor sportowy Oliver Kreutzer mówi w mediach, że sam jest obecny na każdej odprawie. Widzi, że do założeń i podejścia trenera nie da się przyczepić…

Bezradny Van Marwijk, na myśl przychodzi Magath – czyli Gilewicz o Bundeslidze
Reklama

Tylko, że nie daje to żadnego rezultatu.

Van Marwijk, jak wiadomo, jest już drugim trenerem HSV w tym sezonie, po Thorstenie Finku i osobiście mam przeczucie, że jeszcze wiosną doczekamy się trzeciego. Nawet jeśli teraz władze deklarują pełne poparcie dla obecnego szkoleniowca.

Reklama

Problem jest poważny. I mam wrażenie, że w pierwszej kolejności nie dotyczy on umiejętności. Wygląda to tak, jakby Van Marwijk już zupełnie nie panował nad drużyną. W meczu z Hoffenheim piłkarze HSV przebiegli 114 kilometrów. Przeciwnicy – 123. Prosty rachunek: jeśli wziąć dziesięciu zawodników z pola, każdy z graczy HSV obecnych na boisku przebiegł o prawie kilometr mniej od rywala. To musi robić różnicę. Zwłaszcza, że nie brakuje nie tylko sił fizycznych, ale charakteru. Rafael van der Vaart, jeden z liderów zespołu, w tym samym spotkaniu wykonał marne 6 sprintów przez 90 minut. Sześć, zatrważająca liczba. Słychać, że ma swoje problemy osobiste. W Niemczech funkcjonuje nie jak zwykły piłkarz, ale celebryta. Jest po rozwodzie. Do tego jego nowa przyjaciółka (zresztą była żona innego reprezentanta Holandii – Khalida Boulahrouza) straciła niedawno dziecko. Wszystko to (przynajmniej tak sobie to tłumaczę i w tym upatruję przyczyn jego słabości) składa się na fakt, że Van der Vaart wygląda na boisku dramatycznie. Narzeka w mediach. Sam nie patrzy na siebie, a liczby są brutalne. Dla niego i drużyny, która przegrała pięć ostatnich spotkań.

W okresie przygotowawczym był wspaniały wyjazd do Dubaju, świetne warunki do treningu, ale okazuje się, że jak HSV kończyło rundę, tak zaczyna kolejną. 0 punktów, 0:6 w bramkach po dwóch meczach i teraz jeszcze trudne spotkanie z Herthą Berlin. Pytanie jest więc takie: czy obecny trener jest jeszcze w stanie nad tym zamieszaniem zapanować? Charakteru nie zbuduje się w ciągu kilku dni, a w Hamburgu najwyraźniej już każdy patrzy tylko na swoje osobiste interesy. Nie wiem, być może potrzebny jest człowiek z twardą ręką.

Może Felix Magath?

Strzelam. Ikona HSV, choć nie sądzę, żeby przyszedł. Z drugiej strony – już kiedyś sam się klubowi polecał.

Czasem tak bywa. Masz niezłą drużynę, myślisz, że wszystko się musi udać, a potem kończy się klapą. Przypominam sobie własny sezon w barwach Karlsruhe, kiedy w składzie mieliśmy bardzo mocne nazwiska, m.in. dwóch mistrzów świata – Thomas Hässlera i Guido Buchwalda. Po siedmiu kolejkach byliśmy liderami tabeli, a na koniec spadliśmy z ligi. Im jesteś niżej, tym ta niepewność jest większa. Piętrzą się indywidualne błędy. Ludzie, którzy kiedyś walczyli o najwyższe cele, nie zawsze odnajdują się w ciężkiej walce w dole tabeli.

Słabo, wracając do teraźniejszości, odnajduje się ostatnio też VFB Stuttgart. Przegrywa mecz za meczem. W zasadzie można by odbębnić kryzys, jak w przypadku drużyny z Hamburga. Jednak, radzę, spójrzmy na okoliczności. Trzy porażki z rzędu – za każdym razem jednym golem. Trzykrotnie wynikiem 1:2 i za każdym razem obejmując prowadzenie, a potem je trwoniąc i tracąc w samej końcówce decydującego gola. W 87., 93. i 84. minucie. Ktoś nazwie to frajerstwem, ktoś głupotą, ale w przypadku tej drużyny nie będę pisał o kryzysie. Liczę, że indywidualne błędy zostaną, chociaż w pewnym stopniu, wyeliminowane i wpłyną na wyniki. Mimo tego, że jeśli w ten sam sposób przegrywa się trzy spotkania, jeśli w 93. minucie PO TAKIM GOLU Thiago Alcantary traci się punkt z Bayernem, to musi bardzo boleć i jeszcze mocniej oddziaływać na psychikę zawodników.

Na koniec chcę poświęcić parę słów Werderowi, który nie dość, że wpisuje się w ten sam klimat, bo wiosną wciąż nie wygrał, to ostatnio jeszcze pozyskał Ludovika Obraniaka. W Niemczech piszą, że ma odmienić oblicze zespołu, tak więc spore wyzwanie przed nim. Nie wiem, czy sam zdaje sobie sprawę, jaka go w Bremie czeka presja. Jednocześnie trudno jest mi stwierdzić, w jakiej konkretnie roli na boisku widzi go trener Dutt. Czy Ludo ma grać w środku pola obok Junuzovicia? Bo nie wierzę, żeby ten stracił miejsce w składzie. Czy miałby może grać na lewej stronie? Dutt przedstawiał go jako szybkiego pomocnika. Tylko że Eljero Elia, który tam gra zazwyczaj, jest i szybszy, i bardziej dynamiczny. Powinniśmy być mądrzejsi już za tydzień. Nie mam wątpliwości, że piłkarza w ostatni dzień, w ostatnich godzinach transferowego okna sprowadza się po to, żeby grał, a nie siedział na ławce. Wczoraj Ludo rozpoczął treningi, jest w rytmie z Francji, ma pięć dni do kolejnego meczu.

Przekonajmy się, kim ma być dla Werderu.

PS. Na koniec anegdota – ciekawostka. Poniekąd łącząca temat HSV i Stuttgartu. Z perspektywy czasu może nawet trochę zabawna, choć wtedy byliśmy przerażeni sytuacją nie na żarty. Zdarza się to ponoć często, choć nikomu nie życzę takich przeżyć. W Hamburgu wygraliśmy z HSV 4:0. Wszyscy wracaliśmy w dobrych nastrojach, wiadomo, w końcu efektowne zwycięstwo. Niestety, w czasie lotu do Stuttgartu nasz samolot, a trzeba wiedzieć, że była to nieduża wyczarterowana maszyna, wpadł w burzę i… w pewnym momencie został trafiony piorunem. Na krótka chwilę zgasły nie tylko wszystkie światła, ale i silniki. Na szczęście nie na długo, bo wszyscy – uwierzcie – mieli już strach w oczach. A że lecieli z nami akurat dziennikarze, Sport Bild i Kicker następnego dnia opisywały niekoniecznie zwycięstwo ze Stuttgartem, ale naszą burzliwą – w sensie dosłownym – podróż.

RADOSفAW GILEWICZ

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama