– Nie przeczytałem kontraktu dokładnie, co było oczywiście moim błędem, aczkolwiek współpracując z menadżerem już trzy lata, po prostu mu ufałem. Spotykaliśmy się z naszymi partnerkami na kolacjach, chodziliśmy do kina i ogólnie widywaliśmy się bardzo często, więc w życiu bym nie pomyślał, że może wywinąć mi jakiś numer. Tymczasem on po prostu mnie sprzedał. Po pierwsze nie powiedział mi o wszystkich szczegółach kontraktu. Po drugie chciał odegrać się moim kosztem. Nie wiem jak inaczej to sobie tłumaczyć. Wszystko rozbijało się o to, że wynegocjował sobie chorą prowizję za ten transfer – mówi Jakub Tosik, wspominając swój transfer na Ukrainę.
Piotr Stokowiec jest tą osobą, której zawdzięczasz niejako powrót do piłki?
No chyba można tak powiedzieć. Po powrocie z Ukrainy wyglądało to przecież tak, że właściwie siedziałem w domu od początku grudnia i żadnych konkretnych propozycji na stole nie miałem. Wiadomo, jaka była wtedy sytuacja w Polonii, a z trenerem Stokowcem jakoś tak dobrze żyłem jeszcze z czasów Młodej Ekstraklasy, gdzie schodziłem czasami grać. Dogadaliśmy praktycznie w czasie jednej rozmowy. Dziś mogę powiedzieć, że wyszło mi to zdecydowanie na dobre, bo po tej nieszczęsnej Ukrainie odbiłem się psychicznie i wróciłem na właściwe tory. Jak widać trener Stokowiec okazał się bardzo dobrym wyborem.
Miałeś jeszcze wtedy podobno dość poważną ofertę z Cracovii.
Była rzeczywiście oferta, ale Marcin Kubacki, mój poprzedni agent, który prowadził mnie przez trzy lata i robił transfer na Ukrainę, spalił temat.
W jaki sposób?
Zaczął rozmawiać z nimi, gdy byłem jeszcze na Ukrainie i rzucił strasznie wygórowane warunki. Z tego co wiem, prezes Filipiak trochę się zdenerwował. Wiadomo, że później swoją gażę obniżyłem, bo chodziło mi wtedy jednak przede wszystkim o stabilny klub i jakiekolwiek granie, ale było już za późno i sprawa Cracovii upadła.
To nie był pierwszy tego typu zakręt w twoim życiu, bo jeszcze w czasach gry w Bełchatowie zastanawiałeś się ponoć poważnie nad rzuceniem piłki.
Może było to wtedy tak mocno opisane, że coś takiego rozważałem, ale bez przesady. Wiadomo, że są różne okresy w życiu piłkarza, który ma te 18 czy 19 lat. Miałem dobry moment, udało mi się zadebiutować i byłem gdzieś w obrębie tej „18” na mecze Ekstraklasy. Z czasem, gdy sytuacja nieco się zmieniała, zaczęło mi tego brakować. Kilka razy nie usiadłem nawet na ławce, strasznie mało grałem i byłem tym po prostu zniesmaczony. Nie chciałbym kogoś oczerniać, ale przy trenerze Lenczyku psychicznie też nie czułem się najmocniej. Z tego względu miałem jakieś zawahania, ale to tyle. O rzuceniu piłki poważnie nigdy nie myślałem.
Wspomniałeś o Lenczyku, ale z Janasem też nie miałeś lekko.
Z nim to akurat wiąże się przede wszystkim jedna historia. Pojechałem z pierwszą drużyną na obóz do Gutowa Małego. Po 10 dniach i sparingu w sobotę po powrocie pojawiła się lista chłopaków, którzy jadą na zgrupowanie z Młodą Ekstraklasą. Mnie na tej liście nie było, ale w niedzielę dostałem sms-a od kierownika, że jednak jadę z dwójką, więc w poniedziałek, czyli dzień po powrocie z pierwszego obozu, znów pojechałem na 10 dni. Pamiętam, że wróciliśmy we wtorek, a w czwartek… pojechałem na kolejne zgrupowanie z pierwszym zespołem.
Czyli albo się wahał co do ciebie, albo musiał cię wybitnie nie lubić.
No nie wiem. Miał chyba takie specyficzne upodobania odnośnie mojej osoby. Mało tego, dzień po powrocie z drugiego obozu z „jedynką” usłyszałem, że zostałem przesunięty do Młodej Ekstraklasy, więc chyba jednak mnie nie lubił.
Mieliście już wcześniej jakieś zatargi? Z czegoś to chyba musiało wynikać.
No właśnie żadnych takich sytuacji nie było. Nic. Nie wiem, może po prostu nie podobała mu się moja osoba i nie pasowałem mu do koncepcji.
Ale jak zawodnik nie pasuje ci do koncepcji, to nie musisz od razu rzucać go po obozach.
No może i tak. Na 35 dni okresu przygotowawczego zaliczyłem w każdym razie 30 dni obozu. Trzy dni byłem w domu.
Wygląda to trochę na starą szkołę psychicznego dołowania.
Pewnie tak, ale paradoksalnie wyszło mi to chyba na dobre, bo w Młodej Ekstraklasie spotkałem trenera Kretka i nie powiem, bo w kwestii odzyskania psychicznej równowagi mocno mi pomógł. Jednak dla młodego chłopaka, a miałem wtedy z 18-19 lat, to odsunięcie od zespołu było trochę ciosem i nie bardzo wiedziałem jak sobie z tym poradzić. Zacząłem jednak regularnie grać w rezerwach, strzelać bramki, zostałem nawet kapitanem zespołu i po naprawdę dobrej rundzie w naszym wykonaniu przywrócił mnie trener Ulatowski. Może nie grałem zbyt wiele, ale przynajmniej przebywałem z pierwszym zespołem i jakieś szanse jednak dostawałem. Pamiętam, że pod koniec sezonu strzeliłem wtedy swoją pierwszą bramkę w Ekstraklasie, na Jagiellonii zresztą. Później wszystko wróciło już do normy i zacząłem grać regularnie od pierwszych minut.
Wróćmy jeszcze na moment do Janasa. Słyszałem, że miał specyficzne podejście do zgrupowań.
Koszulki były rozdane już miesiąc przed ligą. Jak nie przydarzyła się jakaś kontuzja, to ligę na 100 procent zaczynała „11” wytypowana na samym starcie przygotowań. Śmiesznie było na tych obozach, bo on swoją grupę wybrańców brał i szedł z nimi na boisko trenować, a reszta kadry szła na maty czy siłownię. Później była zmiana i my z asystentem na boisko, a Janas ze swoją „11” na ciężary. W naszych treningach w ogóle nie uczestniczył.
Czyli jechałeś na obóz, ale i tak wiedziałeś, że na grę nie masz właściwie żadnych szans.
Tylko kontuzje i kartki mogły coś zmienić. Nie wiem, jakie umiejętności musiałbym prezentować, żeby wyrwać komuś koszulkę.
Wiesz, że nie uciekniemy od tematu Ukrainy, więc czas zapytać o ten najciekawszy rozdział z twoim życiu.
No cóż, ciekawa historia i naprawdę mocne doświadczenie.
Właśnie, bardziej doświadczenie czy nauczka?
Szczerze? Bardziej jednak nauczka. Nie doznałem czegoś takiego nigdy wcześniej. Byłem w Bełchatowie, później w Polonii i różnie, bo różnie, ale wszędzie było ok. Wydawało mi się, że skoro w Polsce spotykałem się z normalnością, a po testach w Karpatach Lwów byłem zadowolony z zaproponowanych warunków, to tam też wszystko będzie dobrze. Cóż, okazało się inaczej. Może też moja w tym wina, bo mogłem mocniej zorientować się w realiach klubu i wybadać, co dzieje się wewnątrz.
Cały ten transfer robiony był trochę na wariackich papierach. Trzy dni testów w Polsce, jeden sparing i już.
Pojechałem na testy 10 dni przed ligą, mieli wtedy zgrupowanie w Wodzisławiu. Zagrałem sparing z Ruchem, po którym oni wrócili na Ukrainę, a ja do Polonii. Trener Karpat zdecydował, że chcą rozmawiać, więc mój agent, Marcin Kubacki, poleciał do Lwowa i wynegocjował warunki, które mi odpowiadały. Przejrzałem kontrakt, ale nie byłem w stanie zrozumieć wszystkiego, bo był w języku ukraińskim i angielskim. Ok, znam w miarę angielski, ale jednak nie na tyle dobrze, żeby rozumieć wszystko. Nie przeczytałem go więc dokładnie, co było oczywiście moim błędem, aczkolwiek współpracując z menedżerem już trzy lata, po prostu mu ufałem. Spotykaliśmy się z naszymi partnerkami na kolacjach, chodziliśmy do kina i ogólnie widywaliśmy się bardzo często, więc w życiu bym nie pomyślał, że może wywinąć mi jakiś numer. Tymczasem on po prostu mnie sprzedał – tak to mogę powiedzieć. Cóż, brak słów.
Mocne słowa.
A jak to inaczej ująć? Po pierwsze nie powiedział mi o wszystkich szczegółach kontraktu. Po drugie chciał odegrać się moim kosztem. Nie wiem jak inaczej to sobie tłumaczyć. Wszystko rozbijało się o to, że wynegocjował sobie chorą prowizję za ten transfer.
O jakich kwotach mówimy?
Dużych kwotach.
Ale jak dużych? Mówimy nie wiem, o milionie złotych?
No nie, aż tak dużych to nie, ale chodzi o naprawdę sporą sumę.
Ty swojej kasy i tak nie zobaczyłeś.
No nie. Ja dostałem tylko pieniądze za dwie miesiące, w których grałem. Miałem w kontrakcie zapisane, że muszę zagrać przynajmniej jeden mecz w miesiącu, żeby dostać pensję, ale w momencie podpisywania kontraktu o tym zapisie nie wiedziałem. Oczywiście w przeciwieństwie do mojego menadżera. Dopiero po trzech miesiącach, jak nie przyszła kolejna pensja, dotarła do mnie informacja o tym warunku.
Zaproponowali ci rozwiązanie tego kontraktu?
Tak, właściwie po miesiącu powiedzieli, że nie widzą mnie w klubie, ale nie chcą mi robić problemów i możemy rozwiązać umowę, więc mam dzwonić do menedżera. Okienko było jeszcze otwarte, więc mogliśmy coś podziałać i znaleźć nowy klub. No to ja dzwonię do agenta i mówię, żeby ustalał warunki rozwiązania umowy, ale on wszystko przeciągał ze względu na prowizję, której nie chcieli mu wypłacić. Jasne, jemu się te pieniądze należały, ale że ja przez cztery następne miesiące nie zobaczyłem tam przysłowiowego dolara, to już go nie obchodziło. Chciałem od razu rozwiązywać ten kontrakt, bo zbędnie tam siedziałem, dokładałem do życia i generalnie nie byłem tam nikomu potrzebny. Wszystko rozgrywało się jednak o to, że mój menedżer miał zapisaną prowizję w kontrakcie, a warunek jego rozwiązania był taki, że on się tych pieniędzy musiał zrzec.
Skoro tak to wyglądało, to nie możemy mówić o standardowych 10 procentach od zarobków, prawda?
Zdecydowanie nie. Mogę ci powiedzieć, że licząc cały mój trzyletni kontrakt, prowizja dla agenta miała wynieść 33 procent. Ł»ebyśmy się dobrze zrozumieli, z całości, nie z jednego roku. W rok nie zarabiałem tyle, co on miał wziąć za sam mój podpis.
Paradoksalnie twoja przygoda nie rozpoczęła się tragicznie, przynajmniej jeśli chodzi o grę.
Byłem tam tydzień przed ligą, więc w pierwszym meczu nie zagrałem od początku, ale zadebiutowałem wchodząc na 20 minut. Było tam ciśnienie od prezesa, żeby nowego sprawdzić. Nawiasem mówiąc, podobny do pana Wojciechowskiego.
Jakkolwiek by patrzeć, to miałeś wybitne „szczęście” do tych prezesów. Jak mało który zawodnik w polskiej lidze.
No tak, były trzy bardzo ciekawe i nie zawsze pozytywne osoby. Każda na swój sposób. Petro Dyminski w Karpatach podjeżdżał zawsze czarnym Range Roverem i wysiadałâ€¦ w takich najzwyklejszych klapkach. Takich, w których ludzie po domu chodzą. Za nim jechał oczywiście drugi, trochę mniejszy samochód z trzema-czterema ochroniarzami. Na bazie miał u trenerów swój pokój, do którego dostęp miał tylko on i dyrektor generalny. Wychodził sobie na balkon i oglądał treningi.
Poza tym, że go widziałeś jak przyjeżdżał na bazę, to nie miałeś z nim żadnej styczności.
No nie, nie miałem. Nawet nie wiem czy ręce sobie kiedykolwiek podaliśmy. Tylko mijanka i tyle. To był któryś tam gość na liście najbogatszych ludzi na Ukrainie, więc takimi pierdołami, jak rozwiązanie mojego kontraktu, to on się raczej nie zajmował.
Czyli typowy szef, coś jak Wojciechowski.
Trochę tak, ale z Wojciechowskim czasami można było porozmawiać. Ja go źle nie wspominam, bo ani nigdy nie dostało mi się w mediach jakoś strasznie, a on też zawsze mi powtarzał: masz umiejętności jakie masz, ale zawsze się starasz, więc ja pretensji nie mam.
Chyba tylko raz powiedział, że oczekiwał od ciebie więcej, bo przecież otarłeś się o kadrę.
Ale to był sam początek, chyba mój drugi mecz w Polonii. Później było już OK. Pamiętam nawet sytuację z renegocjacją umów. Siedzieliśmy na spotkaniu z prezesem i prawnikiem Polonii ja, mój agent Kubacki i Adam Kokoszka. Miało to być dogadane wcześniej, ale mój menadżer musiał wyjechać do Austrii, bo jego mama chorowała. Tymczasem prezes do niego dzwoni, żeby przyjeżdżał, bo trzeba renegocjować umowę, a on mówi, że nie ma jak, bo w Austrii jest i przyjedzie za kilka dni. No i siedzimy w końcu na tym spotkaniu, a Wojciechowski zaczyna jazdę z menedżerem. Różne teksty poleciały. Mój agent wstał i powiedział, że wychodzi, bo w takiej atmosferze rozmawiał nie będzie. No to ja też wstaję i szykuję się do wyjścia, a Wojciechowski do mnie tak: „Chcesz, możesz sobie przyprowadzić nowego agenta, prawnika czy kogo tam chcesz, bo z tamtym panem negocjować nie będę. Możemy też sami porozmawiać i załatwić to w pięć minut. Wiesz, co chcemy wprowadzić. Zgadzasz się czy nie?”. No i tak właśnie renegocjowałem swój kontrakt. Wojciechowski w ogóle był specyficzną osobą, wiadomo, ale swoim charakterem osiągnął sukces i jest dziś tu, gdzie jest. Nie dostał fortuny w spadku. Za to szacunek dla niego.
Obu łączyło częste ingerowanie w skład. Były na Ukrainie telefony w przerwie do trenera?
Podobno były, ale świadkiem takiej sytuacji nie byłem. Pamiętam za to inną ciekawą rzecz. Rozgrzewałem się przed debiutem i rozmawiałem z trenerem od przygotowania fizycznego, który całkiem dobrze po polsku mówił. I on pyta mnie na tej rozgrzewce jak z moim kontraktem. No to ja mu tłumaczę na luzie, że umowa podpisana i wszystko elegancko. A on na to, że było już wielu obcokrajowców, którzy przyjeżdżali, grali jeden-dwa mecze bez umowy i wypad.
A kontrakt?
O to samo zapytałem, a on do mnie, że to żaden problem. Podarli i kontraktu nie było.
Czyli pierwszy poważny sygnał, że coś jest nie halo, dostałeś już przed debiutem.
Tak, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby to w ten sposób odebrać. Byłem zadowolony, bo kontrakt podpisany i w ogóle nie brałem pod uwagę, że ze mnie też mogą jakieś nieprzyjemności spotkać.
Był jeszcze jeden prezes.
Raczej „prezes”. Król to chyba jedyna osoba, o której nie mogę powiedzieć choćby jednego dobrego słowa. Też styczności z nim praktycznie nie miałem i nawet nie wiem do dziś czy to tak naprawdę on tym dyrygował czy może za sznurki pociągał ktoś inny. Nieważne. Każdy wie, co to za człowiek. Robił co chciał, gruszki na wierzbie obiecywał i wiadomo jak to się skończyło.
Dobra, bo trochę uciekliśmy od tematu. Wracamy do Ukrainy.
No więc w debiucie wszedłem na te 20 minut, a po porażce w następnym meczu z Vorsklą Poltavą poleciał cały sztab trenerów, który ponoć mnie w klubie chciał. Przyszło trzech Bułgarów i najpierw wygraliśmy 2:0 z Tavriją, później było 1:1 z Czornomorcem Odessa i następnego dnia dostałem telefon od kierownika, że mam nie przyjeżdżać do bazy treningowej i jeśli są jakieś pytania, to mam dzwonić do dyrektora generalnego.
Mogłeś się lekko zdziwić.
Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Dobijałem się do tego dyrektora generalnego i dopiero on po trzech miesiącach mojego pobytu tam powiedział mi jak skonstruowany jest kontrakt i na jakich warunkach możemy rozwiązać umowę. I zaczęła się walka.
Tylko nie z klubem, a z menadżerem o prowizję.
Dokładnie. Zaczął mi owijać w bawełnę, że będziemy przez FIFA o te pieniądze walczyć. Później była nowa wersja, że jak tam zostanę i on swoją prowizję dostanie, to sam zapłaci mi za ten okres.
Czyli że podzieli się z tobą tą prowizją?
Tak, tylko że mi już nie chodziło o pieniądze. Chciałem stamtąd jak najszybciej wyjechać. Czułem się zdołowany i psychicznie wypalony. Na nic nie miałem już ochoty. Czasami dzięki fajnym chłopakom z drugiej drużyny na moment zapominałem ,gdzie jestem i co się z moją karierą dzieje. Złapałem z nimi jednak fajny kontakt i jako najstarszy trochę im podpowiadałem, za co później podziękował mi zresztą trener drugiego zespołu. To chyba moje jedyne pozytywne wspomnienie z Ukrainy.
Mówisz, że od pewnego momentu nie chodziło ci już o pieniądze. Nie wiem czy dotarła do ciebie wypowiedź Kubackiego dla „Przeglądu Sportowego”: mi powiedział, że mógłby w tych rezerwach siedzieć nawet trzy lata, gdyby tylko dostawał pensję.
On to sobie tak może tłumaczyć, bo zrobiła się z tego medialna przepychanka. Ja opowiedziałem o swojej sytuacji, a on bronił się tym, że patrzyłem tylko na pieniądze.
Ale nie mogłeś walczyć o pieniądze, bo one ci się po prostu nie należały.
Zgadza się. Ja pierwotnie nie wiedziałem jak wysoka miała być jego prowizja za ten transfer. Jakoś na początku listopada powiedział mi o tym dopiero dyrektor generalny. Wtedy zrozumiałem, że całe to gadanie o dochodzeniu praw w FIFA było zwykłym mydleniem oczu, bo chodziło mu tylko o to, żeby mnie tam przetrzymać i móc się sądzić o swoje pieniądze. Ja swoich i tak bym nie dostał, bo w pierwszej drużynie nie grałem, więc kasa mi się nie należała. W tym momencie wiedziałem, że nie walczę dla siebie, tylko o pieniądze dla niego. Ł»e siedzę tam tylko po to, żeby on zarobił.
Inna sprawa, że Karpaty ten kontrakt jednak podpisały. Skoro wynegocjował sobie 33 procent, to tyle powinien dostać i za tę część całej historii bym go nie winił.
Ale jak możesz nie winić menedżera, skoro ja mu mówię, że jakieś pieniądze za podpis bym chciał, bo zrzekłem się kasy z Polonii, a on mi opowiada, że Karpaty za podpis nie dają, po czym sobie zaklepuje 33 procent wartości całego kontraktu?
To zmienia postać rzeczy, o tym nie wspomniałeś.
No to teraz widzisz, jak to wyglądało.
Słyszałem tylko tyle, że odchodząc z Polonii zrzekłeś się połowy zaległości i klub z Lwowa miał ci to zrekompensować kasą przy podpisie.
Kasą, której nigdy nie dostałem, bo agent powiedział, że we Lwowie za podpis nie płacą. Ale jakimś cudem 33 procent moich potencjalnych zarobków z całego kontraktu miała trafić na jego konto.
Czyli dla siebie wynegocjował jakieś 150 tysięcy dolarów.
Ja tej kwoty nie podałem…
Nie musiałeś, wystarczy umieć liczyć.
Miałem dostać 1/15 jego gaży w ramach tzw. startowego, ale zobaczyłem te pieniądze, jak świnia niebo. Były tylko wspomniane już dwie pensje i na tym skończyło się zarabianie.
Rozumiem, że zaległej połowy pieniędzy z Polonii nie odzyskałeś?
Zalegali mi za trzy miesiące, połowy się zrzekłem, a z drugiej połowy zwrócono mi też tylko połowę, czyli z całych zaległości dostałem 25 procent.
Jak w takim razie żyłeś w tym Lwowie?
Z oszczędności. Miasto kiedyś leżało w granicach Polski, więc życie codzienne wyglądało raczej podobne do tego u nas, choć mentalność była nieco inna. Często spotykałem tam Polaków i ogólnie złego słowa na samo życie we Lwowie nie mogę powiedzieć. No, chyba że o drogach, bo to jest prawdziwy dramat. Myślałem, że tylko w Polsce mamy słabe, ale ukraińskie to naprawdę katastrofa. Pamiętam, że mieliśmy kiedyś wyjazd z drugą drużyną z Lwowa do Ługańska. Nie wiem czy orientujesz się jak wygląda Ukraina, ale to wychodziło jakieś 1350 kilometrów drogi. Autokarem.
ٻartujesz.
Chciałbym. Jak graliśmy mecz w piątek o 16, to wyjeżdżaliśmy w środę po treningu i obiedzie. Na miejscu byliśmy po 26 godzinach jazdy, czyli w czwartek mniej więcej o 15. Jedliśmy obiad, o 17 był trening i na drugi dzień mecz. A później – wiadomo – powrót, czyli we Lwowie meldowaliśmy się koło 18-19 w sobotę.
Brzmi niewiarygodnie.
To trzeba przeżyć. Najbliższy wyjazd mieliśmy chyba 60-kilometrowy, a drugi w kolejności był Kijów, do którego mieliśmy jakieś 550 km. Pierwsza drużyna latała oczywiście czarterem, a „double”, bo tak nazywali ten odpowiedni naszej Młodej Ekstraklasy, jeździł autobusem. Jak już wiedziałem, że w styczniu do Lwowa nie wrócę, to na dwa ostatnie mecze nie pojechałem. Kontuzję miałem.
Jakie warunki do trenowania mieliście w tym drugim zespole?
Początek był katastrofalny, bo trenowaliśmy na jakimś starym boisku, a szatnie były… Kurczę, nawet nie wiem do czego to porównać. Zwykły murowany barak, w którym zawsze było 10 stopni mniej niż na zewnątrz, bo ogrzewany był zwykłą, małą farelką. Jedną na całą szatnię. Prysznice były dwa, ale trudno nazywać je w ogóle prysznicami, bo były to po prostu dwa wężyki, którymi można było się opłukać. Zazwyczaj oczywiście bez ciepłej wody. O toalecie nie wspomnę, bo była w takim stanie, że nie dało się tam załatwić jakiekolwiek potrzeby.
Później coś się zmieniło?
Otworzyli jakiś kompleks boisk blisko stadionu i przez moje ostatnie cztery tygodnie w Karpatach trenowaliśmy tam.
Praktycznie zero grania, zero kasy, później znów pusty portfel w Polonii. Niezłą serię zaliczyłeś.
Mogę powiedzieć, że pensja z Jagiellonii była pierwszą, jaką dostałem od roku i trzech miesięcy.
Aż chciałoby się zapytać: po co ci ta zagranica była?
Nie wiem. Wydawało mi się, że wszystko będzie ok i że po prostu się sprawdzę.
Zagranica na polskiego ligowca ciągle jakoś tak magicznie działa? Bez względu na kierunek?
Może, ale wiesz przecież jaka była wtedy sytuacja w Polonii. Byliśmy po miesiącu w „Kokosie”. Dwa razy dziennie po dwie godziny trenowania. Pierwszy tydzień ciągle bieganie. Później przenieśli nas do Marek, gdzie nie było ciepłej wody, prądu, a między treningami spaliśmy na materacach i tylko obiad nam dowozili. Kto tylko może, ten ucieka – to była jedyna rzecz, której byliśmy wtedy pewni. Nagle pojawiła się dla mnie szansa, że mogę jechać na testy i jak się sprawdzę, to załatwiamy transfer i jadę. Miałem jakiś wybór? Brałem co dawali. Szkoda tylko, że oszukała mnie osoba, do której miałem tak wielkie zaufanie. Mógłbyś sprzedać swojego kumpla? Ja tak się właśnie czuję.
W wywiadzie dla „Przeglądu” powiedziałeś, że wbił ci nóż w plecy.
Tak. Dokładnie tak. Traktowałem go jak osobę, z którą chciałem współpracować jak najdłużej. Pewnie do samego końca mojej przygody z piłką. Rozmawialiśmy po każdym meczu, spotykaliśmy się czasami codziennie, a nagle dowiaduję się takich rzeczy. No to proszę cię…
Potwierdzałeś wszystko telefonicznie, bo na Ukrainę do ciebie nie przyjechał.
Jasne, że nie. Ja od razu próbowałem go tam ściągnąć jak tylko dowiedziałem się, że chodzi w tym wszystkim o pieniądze dla niego. Chciałem, żebyśmy rozwiązali ten kontrakt. Jak przyjechałem po rundzie do Polski powiedziałem mu wprost: Marcin, chcesz, to się sądź, ale ja tam nie wrócę. Chyba, że kontrakt rozwiązać. Mogą mnie zawieszać, ale nie pojadę tam znowu tylko po to, żeby dalej mnie kasowali. Przecież bardziej opłacało mi się ryzykować zawieszenie i pójść do normalnej pracy, niż siedzieć tam i dokładać do wszystkiego.
Zarobiłbyś więcej pieniędzy.
Więcej… Jakiekolwiek bym zarobił. I głowa byłaby lżejsza, bo mam akurat gdzie w Polsce mieszkać, więc dałbym sobie radę. Co najlepsze, on dalej mówił, żebym jeszcze tam został. Musiałem pojechać po niego spod Bełchatowa do Warszawy i zawieźć dupę do Lwowa. Tam podpisał mi papiery, po czym stwierdził, że droga na Ukrainę jest tak fatalna, a korki przed granicą tak duże, że on woli wrócić sobie samolotem. Tak to wyglądało. A ja później w gazecie przeczytałem, że on mi łaskę zrobił, że zrzekł się pieniędzy, żebym ja mógł rozwiązać kontrakt.
Taki był w pewnym momencie wydźwięk tego wszystkiego.
Dla niego lepiej byłoby, gdybym ja tam dalej siedział, bo w końcu mógłby się sądzić o te pieniądze w FIFA. To był jedyny jego argument, dlatego nie chcę mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. Nie naplułem mu w twarz, ale zakończyliśmy współpracę i tyle.
Zdenerwowałeś się.
Zdenerwowałem. Dobrze, że wodę tu mam… Strasznie mnie rusza ta sprawa i trudno o tym mówić na spokoju. Wiem, że niektórzy mogą uważać Kubackiego za pozytywną postać w tej sytuacji, ale ja wiem co przeżyłem i o co mam do niego pretensje.
Trudno przemilczeć jednak fakt, że sam też mogłeś tej sytuacji uniknąć. Zaufałeś menedżerowi, to jasne, ale bez względu na to, kontrakt powinieneś przeczytać od deski do deski. Gdybyś to zrobił pewnie całej historii by nie było.
Mając umowę menedżerską nie mam takiego obowiązku. Za wszystko, co złe, odpowiada agent.
Nie trafia do mnie taki argument. Tu nie chodzi o przymus, tylko własny spokój. Gra idzie przecież o twoje pieniądze i twoją przyszłość. Po prostu dla siebie, dla pewności, mogłeś go przeczytać.
(chwila ciszy). Mogłem, może masz rację.
Argument o tym, że nie mogłeś zrozumieć całej umowy, bo była w języku ukraińskim i angielskim, też mnie nie przekonuje, bo wystarczyło odwiedzić pierwszego z brzegu tłumacza przysięgłego i wszystko byłoby jasne.
Pewnie tak mogłem i powinienem zrobić, ale – jak to mówią – każdy mądry po fakcie. Nie zdarzyło mi się wcześniej, żeby ktoś mnie oszukał. Może gdybym w przeszłości miał jakieś nieprzyjemne sytuacje to wiedziałbym, że powinienem się bardziej pilnować i wszystkiego doglądać samemu. Przejechałem się po prostu na bezgranicznym zaufaniu i tyle.
Zaufanie zaufaniem, ale znasz chyba powiedzenie, że przyjaźnie kończą się tam, gdzie zaczynają się pieniądze.
Znam, teraz aż za dobrze. Zaufałem mu przychodząc do Polonii i ufałem dalej przy transferze na Ukrainę. Prowadziła mnie ta sama osoba i myślałem… nie, ja byłem pewny, że mnie nie oszuka. Mogłem jednak rzeczywiście wziąć i wysłać ten kontrakt do prawnika, żeby go sprawdzić, aczkolwiek współpracowałem z Kubackim tak długo i żyliśmy na takiej stopie… Po prostu było dla mnie oczywiste, że o jakimkolwiek kruczku by mi powiedział.
Miałeś dużą awersję do menedżerów po tej historii z Kubackim?
Może nie tyle awersję, co po prostu byłem nastawiony anty do jakichkolwiek menedżerów. Przy powrocie do Polonii sam rozmawiałem z trenerem Stokowcem czy chciałbym mnie w zespole. Wiedziałem z czym to się wiąże i spodziewałem się, że pieniędzy mogę nie zobaczyć, ale absolutnie tego kroku nie żałuję. Z perspektywy czasu widzę, że warto było tam być dla samego przeżycia tych sześciu miesięcy w takiej ekipie. Teraz współpracuję z Fabryką Futbolu, bo znam Tomka Magdziarza, więc umówiliśmy się, że jeśli pojawi się jakiś temat, to oni będą mnie reprezentować. Komuś musiałem w końcu zaufać bo nie można wrzucać przecież wszystkich do jednego worka. Mam nadzieję, że takich sytuacji już nigdy nie będzie, aczkolwiek czytam teraz wszystko co podpisuję.
Znów zrobiło się o tobie głośniej w prasie po niedawnym faulu na Marku Saganowskim, o który napastnik Legii miał zresztą do ciebie pretensje.
Miał pretensje, ale zobacz jak to wyglądało: przyjął sobie piłkę i chciał zrobić przerzut. Ja zaatakowałem ją lewą nogą i nie zrobiłem mu krzywdy tą właśnie lewą nogą, tylko prawą, którą miałem pod sobą i którą w ogóle nie robiłem wślizgu. Ja go naprawdę lekko zahaczyłem, ale stało się to w takim momencie, że Marek cały ciężar swojego ciała miał na swojej lewej postawnej nodze. Wtedy naprawdę nie trzeba wielkiej siły, żeby kolano odjechało. Tyle że mówię, ja w ogóle nie chciałem mu nic złego zrobić. Gdybym, nie wiem, złamał mu nogę tą atakującą lewą nogą, wtedy ok, jestem brutalem, ale tutaj?
„Sagan” ocenił to jako brutalny i bezmyślny faul.
Tak to ocenił, bo jest poszkodowany i ma przerwę w graniu. Zadzwoniłem do niego z przeprosinami, bo uznałem za stosowne, żeby taki gest wykonać. Przecież robiąc wślizg nie myślałem, żeby rozwalić mu więzadła. Dla mnie to była sytuacja boiskowa, w której chciałem mu po prostu odebrać piłkę. Zadzwoniłem i przeprosiłem, a że on powiedział później w wywiadzie, że dalej ma do mnie pretensje, to już jego sprawa. Pewnie, mogłem tego wślizgu nie robić, ale na boisku nie masz czasu na takie kalkulacje. Często oglądamy połamane nogi po naprawdę brutalnych faulach. Moim zdaniem nie zagrałem brutalnie.
Głupio byłoby skończyć wywiad bez słowa o Jagiellonii. Ten klub jest dziś dla ciebie swego rodzaju powrotem do normalności?
Powiem tak: wychowywałem się w Bełchatowie, gdzie mieliśmy po prostu wszystko. Baza do trenowania, wypłaty na czas, brak ciśnienia ze strony prezesa. Rozumiesz, właściwie zero problemów. Bełchatów był idealnym miejscem dla młodego zawodnika. Jak stykałem się później z tymi wszystkimi popapranymi dziwactwami w Polonii czy na Ukrainie, to przede wszystkim nie mogłem uwierzyć, że takie rzeczy w piłce w ogóle mogą mieć miejsce. Dla mnie to było nie do pomyślenia i nie byłem na to przygotowany. Myślałem, że wszędzie jest tak dobrze i normalnie jak w Bełchatowie. Teraz mogę powiedzieć, że Jagiellonia jest dla mnie powrotem do tamtych spokojnych czasów. Nie ma zaległości, mamy gdzie trenować, buduje się stadion. Po tych wszystkich doświadczeniach patrzę na piłkę trochę inaczej, więc naprawdę doceniam rzeczywistość w Białymstoku.
No to może za dobrze miałeś w tym Bełchatowie, skoro pojechałeś później w świat z tak naiwnym obrazem piłki?
Chyba tak. Może gdybym właśnie na początku swojej przygody dostał jakiegoś dzwona i zetknął się z poważnymi problemami, to byłbym od razu nauczony, że w tym świecie nie zawsze obowiązują czyste reguły i jeśli samemu się wszystkiego nie dopilnuje, to później można się mocno przejechać.
Rozmawiał SEBASTIAN KUŚPIK
Fot. FotoPyK