Tym meczem żyje nie tylko Anglia, ale cała piłkarska Europa. Gdy dekadę temu Jose Mourinho po raz pierwszy obejmował Chelsea, musiał mierzyć się z graczem równie wytrawnym co on, czyli oczywiście sir Aleksem Fergusonem. Obaj panowie lubowali się w tzw. mind games, ich mecze rozpoczynały się długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Nie przeszkadzało im to szanować się nawzajem, a pojedynki te przeszły do historii Premier League.
Lata minęły, zmianie uległ także status obu drużyn. Po wielu bojach na innych frontach na Stamford Bridge powrócił w końcu „The Special One”, knując jakby tu odzyskać koronę dla „The Blues”. Nie ma już jego wielkiego rywala – sir Alex odszedł na zasłużoną emeryturę, oddając klucze do czerwonej części Manchesteru swojemu sukcesorowi – Davidowi Moyesowi. Przekazanie władzy na Old Trafford idzie jednak jak po grudzie, a Don Alex, Ojciec Chrzestny wszystkich trenerów świata z niepokojem patrzy na grę swoich byłych podopiecznych.
Przyjrzyjmy się bokserom. Chelsea jest w sztosie, gwardia boskiego Jose wygrała cztery ostatnie ligowe mecze z rzędu, a Mourinho w swoim stylu zbiera punkty – konsekwentnie, z dalekosiężnym planem. Podczas gdy wszyscy zachwycają się Arsenalem bądź Manchesterem City, portugalski cwaniak po prostu robi swoje, punktując kolejnych oponentów. Idąc dalej nomenklaturą bokserską – czasem są to nokauty, czasem wymęczone wygrane na punkty, ale wszystko to nie ma znaczenia. Liczą się tylko zwycięstwa, a „The Blues” zachowują się niczym wytrawny strateg – to inni przewodzą stawce, a oni czają się za plecami lidera, by na ostatniej prostej wystrzelić niczym Usain Bolt. Dodajmy do tego, że piłkarze Chelsea pod wodzą Mourinho nie przegrali na własnym boisku od… 70 gier. Jak mawiają Anglicy: „my home is my castle”.
Zupełnie inaczej wiedzie się za to pięściarzowi z Old Trafford. Tu historia przypomina bardziej „Rocky’ego”- główny bohater na przemian to zadaje ciosy, to dostaje potężne bęcki, by potem dostać jeszcze większe wciry, a na końcu powstać niczym Feniks z popiołów i załatwić Ivana Drago, wroga zza żelaznej kurtyny. Ok, odłóżmy bajki na bok. United są jak Rocky – z tą jednak różnicą, że nie ma wcale gwarancji, iż kolos z Manchesteru na koniec podniesie się i zatryumfuje. Pisaliśmy o tym wielokrotnie i do znudzenia, ale United wciąż grają bez stylu, a przede wszystkim bez konsekwencji z czasów sir Aleksa. Gdzieś uleciała mentalność zwycięzców, a wiktorię „na przełamanie” ze Swansea (po trzech porażkach z rzędu) traktowano co najmniej jak wygrany finał Ligi Mistrzów. Moyes – tak chwalony przez lata w Evertonie samemu konsekwentnie obnaża swój warsztat trenerski, nie za bardzo umiejąc ułożyć te diabelskie klocki. Praca Roberto Martineza na Goodison Park coraz częściej pokazuje, że być może ktoś popełnił jednak błąd, powierzając losy „Czerwonych Diabłów” w ręce szkockiego rudzielca.
Jaki wynik przewidujemy?
Gdyby to było takie łatwe, każdy z nas byłby milionerem. Piękno futbolu polega na tym, że jest nieprzewidywalny i każdy może wygrać z każdym, zwłaszcza w Premier League. Dzisiaj jednak każdy wynik poza zwycięstwem Chelsea trzeba będzie traktować jako niespodziankę. „The Blues” są konsekwentni, zdeterminowani i powinni wygrać w swoim stylu, czyli 1:0 lub 2:0. Chyba, że Januzajowi wyjdzie jakieś magiczne zagranie, ale taki to smutny znak czasów – United uzależnieni są od kilku kopnięć oraz inwencji gołowąsa. Rooney i Robin van Persie najprawdopodobniej nie zagrają, szykuje się zatem smutny wieczór dla fanów United. Tym razem Ivan Drago dobije przeciwnika, a Chelsea odskoczy Manchesterowi na 12 punktów, samemu zbliżając się do lidera na zaledwie dwa. Moyes jeszcze nigdy nie wygrał przeciwko zespołowi prowadzonemu przez „The Special One”, Mourinho już czuje zapach krwi.