Liverpool wczoraj i dziś – od dekady krwi i śmierci po reinkarnację duetu Dalglish & Rush

redakcja

Autor:redakcja

13 stycznia 2014, 20:21 • 5 min czytania

Zanim niejaki Alex Ferguson rozpoczął swoją wyjątkowo udaną krucjatę po futbolowego Złotego Graala, w Anglii liczył się tylko jeden klub. Liverpool FC dzielił wzdłuż i wszerz, a plakaty Kenny’ego Dalglisha i Iana Rusha zapełniały ściany kibiców w całej Europie. Jak potoczyła się historia obu klubów, doskonale wszyscy wiemy, “Czerwone Diabły” prześcignęły bowiem “The Reds” w liczbie tytułów mistrzowskich, nawiązując do mitycznych czasów sir Matta Busby’ego. Anfield Road nie składa jednak broni, w obecnym sezonie odważnie rzucając rękawicę w twarz wszystkim oponentom, odwołując się do swojej pięknej tradycji oraz historii, znaczonej nie tylko sukcesami, ale także krwią. A było jej niemało.
29 maja 1985 roku umarł futbol. Święto piłki nożnej, jakim niewątpliwie powinien być finał Pucharu Europy, zamienił się tego dnia w horror, w katakumby ludzkich losów. Stadion w dzielnicy Brukseli, kojarzący się do tej pory z radością i pozytywnymi emocjami, już na zawsze miał stać się masową mogiłą oraz pomnikiem zabitych z powodu tak błahego jak sport. Bill Shankly zwykł mawiać: – Niektórzy uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego. Shankly nie miał racji – futbol nie jest ważniejszy od życia i śmierci. Udowodnił to sam “ponury żniwiarz” – wraz z duszami 39 zabitych odebrał jego cząstkę także Liverpoolowi, a Heysel uczynił pomnikiem śmierci.

Liverpool wczoraj i dziś – od dekady krwi i śmierci po reinkarnację duetu Dalglish & Rush
Reklama

Najwspanialsza brytyjska drużyna przełomu lat 70. oraz 80. w jednej chwili straciła swoją rację bytu. Angielskie zespoły z powodu katastrofy, którą w Brukseli wywołali kibice “The Reds”, zostały wykluczone z europejskich pucharów przez ówczesną panią premier Margaret Thatcher. Liverpool został skazany na izolacjonizm. Piłkarskie legendy, takie jak: Phil Neal. Alan Hansen, Bruce Grobbelaar, Ian Rush i oczywiście on – “Król” Kenny Dalglish, straciły niepowtarzalną szansę potwierdzenia dalszej supremacji w Europie. â€œŁ»elazna Dama” postąpiła stanowczo, ale nie miała wyboru, nie było drogi na skróty – coś musiało umrzeć, aby coś mogło się urodzić.

Tamta drużyna Liverpoolu była jedyna w swoim rodzaju – negowała rzeczywistość, zadawała kłam utartym przesądom, oskarżającym angielskie kluby o nieumiejętność gry w piłkę, a jedynie w „kick & rush”. Drużyna Paisleya, Fagana, a w końcu Dalglisha pokazała, że można uprawiać ten piękny sport w sposób techniczny także w wydaniu angielskim, a nie tylko polować na nogi przeciwników. Jest w historii Liverpoolu oraz akronimie YNWA coś chwytającego za serce, najbardziej tragiczne zdarzenia w świecie angielskiej piłki lat 80. stały się bowiem udziałem właśnie klubu z czerwonej części miasta Beatlesów. Ł»eby jednak zmartwychwstać, futbol musiał umrzeć jeszcze raz – 15 kwietnia 1989 roku na stadionie Hillsborough, ponownie na oczach “Króla” Kenny’ego. Wskutek fatalnej wręcz organizacji meczu oraz złego zachowania policji zginęło 96 kibiców Liverpoolu, przygniecionych do metalowego płotu oraz tratujących się nawzajem.

Reklama

Historia klubu z Anfield Road jest futbolową księgą zdarzeń niełatwych, ale prawdziwych aż do szpiku kości, znaczonych miłością i tragedią. Na awersie są uczucia, wspaniały hymn, stadion, kibice. Rewers znaczony jest krwią, czerwienią barw “The Reds” oraz liczbami – 39, 96, 1985, 1989… Smutek miesza się z radością, nostalgia z euforią. Wspólnym mianownikiem tych różnych stanów emocjonalnych jest oczywiście Kenny Dalglish. Przerażenie malujące się na jego twarzy po wydarzeniach w Brukseli oraz Sheffield kontrastuje z eksplozją radości, jaką Szkot zaliczał po zdobywanych golach bądź asystach przy trafieniach Iana Rusha.

Posucha na Anfield Road trwa już bardzo długo. Fani z czerwonej części Liverpoolu wypatrują mistrzowskiego tytułu od 1990 roku, od tego czasu zdążyły już dorosnąć następne pokolenia kibiców, marzące o powrocie do czasów, które znają jedynie z telewizji oraz z opowieści ojców i wujków. Obecny sezon zdaje się być powolnym marszem ku minionej epoce wielkości, a na brytyjskiej liście przebojów niespodziewanie znów króluje pewien utwór z musicalu „Carousel”, który wykonywali m.in. Frank Sinatra, Elvis Presley i Nina Simone. O czym mowa? To oczywiście „You’ll Never Walk Alone”, którego słowa na zawsze połączone są z krwioobiegiem Anfield Road, pulsując w jednym tempie. Przebój ten coraz głośnie słychać w całej Anglii, a Liverpool znów czaruje swoją piękną grą, do jakiej przyzwyczaił nas dekady temu. Prym wiodą zwłaszcza dwaj soliści, których pierwsze litery nazwisk układają się razem w złowieszczo brzmiący duet „SAS”.

Obecna kampania wojenna spod znaku Premier League układa się dla podopiecznych Brendana Rodgersa nadzwyczaj dobrze. Tracą oni do lidera zaledwie pięć punktów (maksymalnie sześć, jeśli Arsenal dziś wygra), zajmując czwarte miejsce w tabeli. Irlandzki menedżer bardzo dobrze ułożył swoją drużynę, ale oczywiście nie byłoby tych sukcesów bez dwójki Suarez – Sturridge. Gdy na początku sezonu karę zawieszenia odbywał Urugwajczyk, czarował Anglik. Gdy „El Pistolero” wrócił do gry, Danny i Luis stworzyli duet na miarę tego z czasów Dalglisha i Rusha. Sytuacja później się odwróciła – to Sturridge wyleciał ze składu z powodu kontuzji, a Suarez wziął na swoje barki grę Liverpoolu. We wczorajszym meczu Liverpoolu przeciwko Stoke w końcu doszło do ponownego połączenia się sił duetu „SAS”. Urugwajczyk zdobył dwie bramki, a wracający po kontuzji Anglik dołożył jedną, ale za to szalenie efektowną. Luis w 16 meczach tego sezonu zdobył w lidze aż 22 gole, a Danny w 13 partiach zaliczył 10 trafień. Nietrudno policzyć, że superduo bombardierów ma już razem na koncie aż 32 gole. „Król Kenny” i „Rushie” znaleźli w końcu godnych następców.

Jaki będzie ten sezon Liverpoolu? Naszym zdaniem brak awansu do Ligi Mistrzów byłby prawdziwą katastrofą, ale na to się raczej nie zanosi. Rodgers znalazł bardzo zdrową równowagę pomiędzy krnąbrnym Suarezem, a lubiącym blask Sturridgem. Panowie na boisku przypominają futbolowe stare dobre małżeństwo, a jeśli obaj nie wypadną z powodu kontuzji lub ekscesów, „The Reds” śmiało mogą włączyć się w walkę o mistrzostwo Anglii. Hokejowy wynik na Stoke (5:3) pokazał jak zwykle wielkie umiejętności ofensywne Liverpoolu, ale i obnażył pewne braki w defensywie. Jeśli wataha Irlandczyka poprawi grę w tyłach, a zachowa swój błysk w ofensywie, odliczanie czasu bez mistrzowskiego tytułu w końcu się zakończy. Może jeszcze nie w tym roku, ale jesteśmy pewni jednego – złote czasy Liverpoolu zaczynają wracać.

KUBA MACHOWINA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama