Najpierw bydgoszczanie (do spółki z dziennikarzami Przeglądu Sportowego), teraz wszyscy przeciwnicy Legii wraz z pracownikami TVN – zadają pytania – jak Zawisza/Legia może być potężnym klubem bez potężnego multimilionera za sterami? Jak to możliwe, że klub ekstraklasowy robi Osuch, który mógłby się zarumienić porównując swój majątek z Józefem Wojciechowskim? Jak Bogusław Leśnodorski wraz z kumplem mogą pociągnąć giganta (naturalnie tylko na swoim podwórku), bez zaplecza finansowego gwarantowanego przez ITI?
Przecież ktoś MUSI dawać pieniądze! – krzyczą sceptycy, zresztą oklaskiwani jako trzeźwo myślący i rozsądni ludzie od stawiania pytań.
Po pierwsze, na samym wstępie, musimy zaznaczyć, że ta teza jest równie chybotliwa jak ostatnie piętra PRL-owskich wieżowców z wielkiej płyty. Nie damy sobie za nią obciąć nawet paznokcia, nie wspominając o ręce, czy głowie.
Po drugie – nie wykluczamy, że Zawisza kiedyś przejedzie się na Osuchu, a Leśnodorski wtopi na Legii. Mamy jednak wrażenie, że to, co dzieje się dziś w strukturach właścicielskich w polskiej piłce, to wreszcie ta z dawna wyczekiwana normalność.
Główny zarzut? Właściciele nie będą dawać pieniędzy. Panowie, bądźmy szczerzy. Przecież to cudowna wiadomość. To świetna sprawa, że wreszcie symbolem nie będą miliarderzy, którzy po wejściu w futbol stali się milionerami, że symbolem nie będą „kluby-drogie zabawki”, które działają jak wrzód na zdrowych, świetnie prosperujących firmach pokroju Telefoniki, Comarch czy KGHM. Koniec pompowania milionów w piłkę. Zawisza z kasy miasta/telewizji/frekwencji będzie pewnie w stanie grać o miejsca 6-10, Legia, też bez wkładania pieniędzy przez właścicieli, będzie mogła pograć o mistrza, bo dochodzą jej bardzo wysokie kontrakty reklamowe, bonusy z europejskich pucharów i szereg innych wpływów, których klub średniej wielkości pokroju Zawiszy na ten moment zdobyć nie może.
Co to oznacza w praktyce? Zastanówmy się, który aspekt funkcjonowania klubów jest najbardziej irytujący? Który wskazalibyśmy jako ten do natychmiastowej zmiany? Może się mylimy, ale wsłuchując się w głos trybun mamy dwie rzeczy: przepłacani zawodnicy o niewysokich umiejętnościach oraz kompletne olanie tematu marketingu, które można uznać za olanie tematu frekwencji, karnetów i innych wpływów zapewnianych przez kibiców. Dlaczego oba zjawiska mogą się odbywać właściwie bezkarnie? Bo nikt nie liczy kasy. Bo straty są „wliczone w koszta”, bo wiadomo, że to i tak pokryje bogaty właściciel, bo „takie są realia”, że słaby obrońca i tak musi dostać te dziesięć patyków. Dla Cupiała pewnie te 120 tysięcy rocznie to frytki, dla Filipiaka i wielu innych – również. Dla właścicieli zakładających, że klub ma się finansować sam – decyzja irracjonalna, decyzja, której raczej nie podjąłby ani Osuch, ani Leśnodorski.
Marketing? „Na co nam marketing, jak i tak wpływy z dnia meczowego to kropla w morzu potrzeb”. Błąd. Właściciel, który nie traktuje klubu jako studni bez dna, dość szybko przekalkuluje, że drobni sponsorzy to często kibice. Także ci z młyna. Szybko przekalkuluje, że frekwencja, sprzedaż karnetów i atmosfera na meczach to nie tylko dochód płynący z kieszeni kibiców, ale również tworzenie klimatu pod wejście mniejszych inwestorów, pod wejście zachęconych dużym zainteresowaniem reklamodawców.
Skontrujecie nas – to znaczy, że właściciele z grubymi portfelami są idiotami i olewają oszczędzanie/zwiększanie dochodu? Nie, nie są idiotami, ale na samym wstępie zaakceptowali pewne reguły gry, z tą naczelną – wkładasz, nie wyjmujesz. Straty przyjmują ze wzruszeniem ramion, w życiu nie przemknie im przez głowę, że da się wychodzić na zero.
Dlatego kibicujemy każdemu właścicielowi, który wjeżdża w klub ze złożoną samemu sobie obietnicą – zero rozrzutności, koniec z finansowaniem klubów, czas na tworzenie niezależnych finansowo. To jedyny sposób na normalność, na obniżenie horrendalnych pensji, na uzdrowienie zepsutego rynku pełnego przepłacanych pracowników, transferów i tym podobnych. Efekt uboczny? W Ekstraklasie zostałyby tylko kluby dysponujące potężną bazą kibiców, nawet z I ligi zniknęłyby pewnie kluby-widma z pomniejszych wsi i miasteczek.
Nawet jeśli się nie uda, nawet jeśli te projekty nie wypalą – chyba warto było próbować?
Fot. FotoPyK