Kiedy zwierzę umiera, najczęściej dąży do odosobnienia, izoluje się od reszty stada – tak już jest skonstruowana mądra matka natura. Podobnie jest z piłkarskimi karierami – im dalej od futbolowego epicentrum i elitarnych lig, tym bliżej do końca przygody z piłką.Amerykanie zupełnie inaczej postrzegają nie tylko sport, ale i ogólnie otaczającą nas rzeczywistość – dla nich USA jest pępkiem wszystkiego, a ich ligi najlepsze. Oczywiście patrząc przez pryzmat sportów innych niż futbol to absolutna racja, ale trzeba być totalnym imbecylem lub ignorantem by nie zauważyć, że MLS to w dalszym ciągu futbolowa zsyłka, taki piłkarski Sybir.
Przesadziliśmy? I tak i nie. Tak, ponieważ MLS wciąż się rozwija i ma w sobie ogromny potencjał, a w Stanach żyje się” bezproblemowo”, realizując „american dream”. Nie, ponieważ odpowiedzcie sobie szczerze: czy fascynujecie się tą ligą na tyle, aby z wypiekami na twarzy czekać na kolejne popisy Donovana lub Dempseya? Oczywiście, że nie. To peryferia światowego futbolu i jeśli ktoś, kto na co dzień gra w Tottenhamie lub Romie, decyduje się na wyjazd za ocean, to coś tu jednak nie gra. Oczywiście, kasa, kasa, kasa. Cyferki pewnie się zgadzają, ale poza mamoną zostaje jeszcze prestiż – lub jego brak.
Jeśli rzucić hasło „zasłużony piłkarz z Europy w MLS”, każdy oczywiście pomyśli David Beckham. Rzeczywiście, w jakiś sposób „Becks” rozsławił ligę amerykańską, ale czy podbił on USA, a Amerykanów zaraził wielką pasją do scoccera? Wątpliwe. David zamiast poważnej piłki wybrał lansowanie się wraz z żoną w Hollywood, a oprócz tego pokopał trochę z wolnych i przesiedział dziesiątki godzin w pierwszym rzędzie na meczach Lakersów. Ostatnie lata przyniosły kilka innych ciekawych transferów za ocean, by wymienić jedynie Thierry’ego Henry’ego lub niedawno Clinta Dempseya.
System kontraktów wygląda w MLS bardzo specyficznie, a pokrótce przedstawia się to następująco: najlepsi gracze – designated players – mają gwiazdorskie gaże płacone poza tzw. „salary cap”, reszta drużyny musi się zmieścić w określonej puli przeznaczonej na wszystkich, czyli de facto zarabia ochłapy. Reasumując – jeśli nie nazywasz się Robbie Keane lub Landon Donovan i jesteś jednym z mniej ważnych graczy w swojej drużynie, to bardziej opłaca Ci się skończyć jakiś dobry kierunek na MIT, niż zostać profesjonalnym piłkarzem. Oczywiście troszkę się to wszystko zmienia, ale średnia zarobków dalej jest na szarym końcu w porównaniu z gażami z innych profesjonalnych lig w USA, np. MLB czy NBA.
MLS pragnie się rozwijać, co oczywiste, a ostatnimi czasy byka za rogi postanowiła złapać następna drużyna – tym razem z Kanady – Toronto FC. Klub istnieje zaledwie od 2006 roku, ale patrząc na nazwiska, jakie przewinęły się przez te niespełna osiem lat można popaść w kompleksy, zwłaszcza przez pryzmat naszej rodzimej Ekstraklasy. Chcielibyśmy oglądać u nas Torstena Fringsa, Mistę, Conveya, Roberta, czy nawet takiego Earnshawa. Teraz do tego grona dochodzą dwie prawdziwe bomby – transfery przez duże „t” i to w ogólnoświatowym wymiarze, a nie tylko w realiach MLS.
Jermaina Defoe nie trzeba nikomu przedstawiać. Napastnik pełną gębą, 31 lat, ponad 100 strzelonych goli w Premier League. W tym sezonie występował jednak głównie w pucharach, a w lidze konsekwentnie był pomijany przez byłego już szkoleniowca „Kogutów” Andre Villasa-Boasa, grywając same ogony. W Toronto Defoe może liczyć na tygodniówkę rzędu 90 tysięcy funtów, czyli nie zbiednieje, a transfer ma wynieść ok. siedmiu mionów euro. Kwoty jak na MLS wysokie, a sam piłkarz podobno nie może się doczekać gry za oceanem. Serio? Nie wierzymy w to, że jeden z wciąż przecież czołowych napastników na Wyspach i to w kwiecie wieku woli kopać piłkę w USA, zamiast znaleźć dobrą europejską ekipę chętną na jego usługi.
Oczywiście jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, ale umówmy się: Defoe mógłby wciąż grać w topowym klubie, strzelać gole i cieszyć się grą na wysokim poziomie. Czy umarłby z głodu gdyby zarabiał te 20 patyków tygodniowo mniej, a wybrał takie Norwich lub Swansea? Raczej nie, ale to już jeden z odwiecznych ludzkich dylematów: mieć czy być? Jermain woli chyba mieć, skazując się na peryferie futbolowego uniwersum, z dala od oczu kibiców z całego świata. Można jeszcze zrozumieć Henry’ego – fajne miasto, multikulturowy Nowy Jork, gdzie trochę jest Europy, trochę Ameryki. Słowem wielonarodowościowa mozaika, kto był ten wie. Ale zamienić Londyn na Toronto, na Kanadę? Nie mamy nic do tego kraju, ale Defoe musi chyba albo bardzo kochać Justina Biebera, albo nie może żyć bez polskich emigrantów. Nasi silni i w Anglii, i w „Toroncie”.
Podobny kurs co Anglik obierze reprezentant USA, Michael Bradley. Środkowy pomocnik ma 26 lat, dobry przegląd pola i znakomite warunki fizyczne. Piłkarz ostatnio grał w rewelacji Serie A, AS Roma. Chociaż grał to zbyt śmiałe określenie, powiedzmy, że grywał. Nie był pierwszoplanową opcją trenera Rudiego Garcii, dlatego postanowił zmienić klub i dołączy do którejś z drużyn z MLS. Roma potwierdziła, że Michael wybrał powrót do rodzimej ligi, ale klub nie sprecyzował, o który zespół chodzi. Nikt nie ma jednak wątpliwości – będzie to Toronto FC. Kwota transakcji wyniesie 10 milionów dolarów. Jak traktować ten transfer? Mamy wrażenie, że Bradley tak jak w przypadku Defoe, śmiało mógł zakotwiczyć w jakimś klubie w Europie i dalej być blisko poważnej piłki, a nie kopać w MLS. Sam piłkarz chciał odejść z Romy, ale podobno jedyną ofertą oprócz tej z USA była propozycja wypożyczenia z Fulham. Czy pojawiłyby się inne? Z pewnością – to wciąż młody piłkarz, w dodatku bardzo dobry. Dziwny transfer, nastawiony wyłącznie na kasę.
MLS czeka świetlana przyszłość, połączenie miłości imigrantów do futbolu plus amerykańskie know-how w końcu przyniosą pożądane rezultaty, ale na tę chwilę to ciągle liga dla emerytów. Być może jest to opinia ciut krzywdząca, a wielu znanych graczy wybrało właśnie Amerykę, ale ciężko myśleć inaczej. Major League Soccer nadal jest zabawą raczej dla zgranych weteranów, a nie piłkarzy aspirujących do poważnego grania. Ot – idealne miejsce na ostatni, sportowy kontrakt życia. Plotkuje się, że Didier Drogba pójdzie w ślady Defoe i Bradleya, ale jego absolutnie możemy zrozumieć. Ma już 35 lat, niewiele grania na absolutnym topie przed nim. Ale taki Defoe? Może ostatnio grał mało, ale to nie powód, by odcinać kupony od sławy.
Beckham przynajmniej promował się na Lakersach, a ty, Jermain? Na Raptorsach to tak średnio, jakieś minus dziesięć punktów do lansu. Wyszło na koniec na to, że sportowe zwierzęta dogorywają w Kanadzie.
KUBA MACHOWINA