Piłkarz na polu bawełny, czyli fundusze opanowują futbol

redakcja

Autor:redakcja

09 stycznia 2014, 10:46 • 5 min czytania

Najpierw ktoś napisał, że Legia chce być jak FC Porto i że transfery gotówkowe miałaby przeprowadzać z podmiotami, które chcą w piłkarzy inwestować. Potem, czyli dosłownie kilka dni temu, pojawiła się informacja, że o kupowaniu „na pół” myśli Wisła Kraków. Co to dużo mówić – skoro o piłkarskich funduszach inwestycyjnych głośno już nawet w Polsce, to znaczy, że komercjalizacja futbolu nabiera rozpędu, a nikomu nieznane podmioty coraz mocniej zaczynają się panoszyć. Nazwa Gol Football Luxembourg nie brzmi poważnie, ale wygląda na to, że w najbliższych latach to właśnie takie firmy będą decydować o przyszłości poszczególnych piłkarzy.
Mechanizm jest prosty: klub niemający pieniędzy na transfer dogaduje się z funduszem, który albo kupuje piłkarza w całości albo dokładna znaczną część kwoty. Z pozoru nikt na tej transakcji nie traci. Pierwsi mają zawodnika, na którego normalnie nie mogliby sobie pozwolić. Drudzy podejmują ryzyko, ale gdy nadarzy się okazja, mogą takiego zawodnika popchnąć dalej i odpowiednio na nim zarobić. Działa tak większość klubów brazylijskich i argentyńskich. W ostatnich latach praktyki te stosowano w Hiszpanii i w Portugalii. I tylko jedną rzecz w tej całej układance trudno dopasować do reszty. Skoro piłkarz X należy w 20 procentach do klubu, w 40 do funduszu, a w kolejnych 40 do jeszcze kogoś, to kto podejmuje decyzję o jego przyszłości? Czy przypadkiem nie wchodzimy w erę tzw. „pizza players”, gdzie prawa do jednego zawodnika posiada kilka funduszy, a on sam – rozćwiartowany na kilka części – na większość rzeczy tak naprawdę nie ma wpływu?

Piłkarz na polu bawełny, czyli fundusze opanowują futbol
Reklama

Oczywiście niczego nowego tutaj nie odkrywamy. Temat znany jest od jakichś dziesięciu lat. Tylko skala się zmienia. Gdy w 2004 roku po triumfie Porto w Lidze Mistrzów, większość zawodników Mourinho, trafiało pod skrzydła Football Players Fund, pytaliśmy jak to i zastanawialiśmy się, co to właściwie oznacza. Kiedy dwa lata później West Ham United kupił Carlosa Teveza nie od Corinthians, tylko od prywatnego funduszu MSI, odpalaliśmy Google i patrzyliśmy, kim jest niejaki Kia Joorabchian. Facet, który jako jeden z pierwszych tkał funduszową sieć, zarobił w sumie na prawie stu transferach, a z głośniejszych nazwisk umieścił m.in. Brazylijczyka Jo w Manchesterze City.

Dzisiaj o prywatnych inwestorach mieszających się w transfery słyszymy coraz więcej. Tyle się mówi o kryzysie, o zaciskaniu pasa, o biedzie na rynku transferowym, że chętni do podczepienia się pod transakcje tylko rozglądają się, którymi drzwiami można łatwo przedostać się do świata piłki. Ocierający się niedawno o bankructwo Sporting Lizbona nie posiada już żadnego piłkarza, który byłby jego własnością, bo wszystkich kupił fundusz. Benfica regularnie oddaje zawodników do Benfica Stars Fund, a Porto w ostatnim roku sprzedało znaczące procenty własności do m.in. do Joao Moutinho, czy Stevana Defoura. Gdyby dziś ktoś chciał uzyskać odpowiedź na pytanie, do kogo należą ci piłkarze – byłby problem. Global Sport Agency, Mamers BV, International Foot, Royal Football Fund… Nazwy jak z biblioteki wirusów komputerowych, a sieć zależności tak pogmatwana, że taki James Rodriguez należy dziś do trzech podmiotów, a to, że trafił latem do Monaco to oczywiście wynik podszeptów nieznanych właścicieli, a nie efekt jego niezależnej decyzji.

Reklama

Słowo niezależność to zresztą klucz do tej całej historii. Nie mają nic do gadania kluby, nie mają piłkarzy, o wszystkim decydują ci, których sami piłkarze nawet nie znają. Plantacją bawełny sterują dziś białe rękawiczki. Gordon Taylor ze Stowarzyszenia Zawodowych Piłkarzy w Anglii mówi, że to handel ludźmi. Michel Platini obiecuje każdego roku, że proceder ukróci, ale za chwilę na kontrze pojawi się choćby Brazylijczyk Leonardo albo prawnik Porto, który stwierdzi: bez funduszy inwestycyjnych nie będzie piłki. Nie będzie transferów, bo kluby na to po prostu nie stać.

Walka robi się nierówna. Niemający kasy na nowych piłkarzy Everton musi biedować, bo w Anglii pięć lat temu proceder ukrócono, ale już np. Sevilla (w Hiszpanii jest to dozwolone) może pójść po bandzie, bo zawodników kupi jej fundusz. Do dziś wszyscy wspominają absurdalne utrzymanie w lidze Realu Saragossa w sezonie 2011/2012, którzy z pustym skarbcem ściągnęli nagle Roberto Jimeneza (8,6 mln euro), Heldera Postigę i kilku innych znanych grajków. I takich przypadków będzie niedługo coraz więcej. W Hiszpanii i w Portugalii przygniecione kryzysem kluby ułudę potęgi biorą w ciemno nawet, jeśli to tylko stan chwilowy, a kac po przebudzeniu może być kacem mordercą.

Szacunki są dramatyczne. Wartość udziałów funduszy w piłkarzach na świecie za chwilę przekroczy miliard dolarów. Niedługo to nie Reale i Barcelony będą miały największy kapitał w piłkarzach, tylko właśnie bliżej niezidentyfikowane firmy. W Ameryce Południowej standardem jest, że gdy klub z Europy kupuje jakąś gwiazdkę, pieniądze nie idą do Corinthians, czy Cruzeiro tylko do – dajmy na to – agencji Dis, jak było choćby w przypadku Neymara. Kluby są tutaj jak marionetki. Piłkarz jak niewolnik. Jeśli na początku kariery podpisujesz cyrograf z funduszem inwestycyjnym, w rzeczywistości godzisz się, że będzie on sterował twoją karierą do czasu, aż uzna, że więcej na tobie nie zarobi. Czasami piłkarze próbują się wykupić. Czasem robią to za nich kluby. Niestety, jak w przypadku Geoffreya Kondogbii z Sevilli, wykupienie z jednego funduszu oznacza przejście do drugiego. Pieniądze skądś przecież wziąć trzeba. A że ten cały system wygląda jak pożyczki w Providencie, wziąć można łatwo i od ręki.

Przypomina to zamknięte koło. Grę, w którą kopie 22 mężczyzn, a na końcu zawsze wygrywa fundusz. Zarejestrowana na Malcie firma Doyen ma w stajni ponad 100 piłkarzy. Latem umieściła w Monaco Kolumbijczyka Falcao, a żeby wszystko miało ręce i nogi całą akcję zgrabnie przeprowadził słynny Jorge Mendes. Agent Cristiano Ronaldo i Jose Mourinho, który tak w ogóle też ma swój fundusz, dla odmiany zarejestrowany w Jersey. Nazywa się Quality Football Ireland i… w ponad 50 procent należy do Creative Artists Agency. Czyli po staremu – tzw. pomieszanie z poplątaniem. Jak ten słynny transfer Bebe, anonima z mistrzostw świata dla bezdomnych, który za 9 mln euro trafił do Manchesteru United. Zgadnijcie, gdzie trafiły te pieniądze…

PG

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama