Stacja Płock. Rodzinne miasto, pierwszoligowy średniak. Wydawać by się mogło, że to idealne miejsce do zakończenie przygody piłkarskiej przez Bartłomieja Grzelaka. Pamiętacie zapewne – jedno z „odkryć” Beenhakkera, ulubieniec kibiców lekarzy Legii Warszawa, którzy dzięki takim jak on nigdy nie obawiali się o swój etat. Nic bardziej mylnego. Grzelaka skreślono w Płocku po pół roku gry, w czasie którego pięć razy wchodził na boisko z ławki rezerwowych. Łącznie 108 minut.
Powiecie, że to i tak niezły wyczyn, bo facet, którego drugie imię brzmi „Kontuzja”, wytrzymał pół roku bez żadnego urazu. Oczywiście wierzymy, że Grzelak sam sobie w domu tych kolan nie wykręcał. Przy odrobinie dobrych chęci jesteśmy nawet w stanie uwierzyć, że prowadził on styl życia adekwatny dla profesjonalnego sportowca. Cóż jednak z tego? Fakty są takie, że piłkarz Grzelak od pięciu lat jeździ po kolejnych klubach ze znaną śpiewką „kiedyś to ja grałem, przy odrobinie szczęścia odbuduje się właśnie u was”. Postawmy sprawę jasno – szanse na to są podobne jak to, że uczestnik Warsaw Shore wygra odcinek Jeden z dziesięciu.
Bartku, zanim twój menadżer załatwi ci angaż w kolejnym klubie (stawiamy na jakiś Motor Lublin, a może nawet Bytovię), może warto stanąć przed lustrem i odpowiedzieć sobie na jedno, zajebiście ważne pytanie – czy to ma jeszcze sens? Warto oszukiwać kolejne kluby, ich kibiców, a przede wszystkim siebie? Chyba czas już zadbać o swoją rodzinę i własne zdrowie, które służyć ci ma do końca życia. Jeśli mądrze wydawałeś, to zapewne oszczędności z Legii (wpadało ponad pięć dych miesięcznie) i Rosji na początek wystarczą. A później wybierz się w któryś poniedziałek do kiosku, wtedy wychodzi Gazeta Praca.
Fot. FotoPyk