Claudio Gentile w wersji ofensywnej, „Sukinsyn” na ustach wszystkich

redakcja

Autor:redakcja

04 stycznia 2014, 16:09 • 6 min czytania

Nie ma chyba w tym momencie bardziej pożądanego piłkarza na rynku transferowym niż Diego Costa z Atletico Madryt. Jesień w Europie należała zdecydowanie do dwóch „dziewiątek”, czyli Luisa Suareza i właśnie Costy. Urugwajczyk zadeklarował ostatnio swoje przywiązanie do „The Reds” – oczywiście okraszone odpowiednią liczbą funciaków – obiektem pożądania numer jeden na futbolowym stole pozostał więc brazylijski Hiszpan z Atletico. A kąsek to wyborny, dodajmy, chociaż wielu swoim boiskowym oponentom wyszedł już dawno bokiem. Co jest takiego w Diego, że wszyscy go chcą, a prasa nadała mu wymowny pseudonim „El Cabron”, co można przetłumaczyć jako… „Sukinsyn”?
Każdy z nas miał w swojej osiedlowej drużynie kozaka, który wyróżniał się na tle wszystkich świetną grą, ale do tego prowokował, obrażał i nierzadko bił się z przeciwnikami na boisku. Takiego gracza, który jeśli występował tego dnia w składzie, to wiedzieliście, że coś musi się stać – w pozytywnym lub negatywnym tego słowa znaczeniu. Takim właśnie dynamitem o krótkim i bardzo szybko spalającym się loncie jest Costa. Gdy coś zapali się w jego głowie, eksplozja następuje momentalnie i nie ma czasu, żeby wzorem filmów sensacyjnych podbiec i zgasić szybko lont, unikając wybuchu.

Claudio Gentile w wersji ofensywnej, „Sukinsyn” na ustach wszystkich
Reklama

Styl gry piłkarza można śmiało opisać jako brudny. Jeśli miałby stworzyć filmowy duet, to w parze dobry – zły glina zdecydowanie byłby tym drugim, takim Clintem Eastwoodem. Fani go kochają, przeciwnicy nienawidzą. Diego Costa jest prawdziwym królem psychologicznych gierek. Uwielbia poskrobać marchewki przeciwnikom, gdy sędzia nie widzi, nieobce mu są także takie boiskowe grzeszki, jak: wsadzanie łokcia pod żebro, deptanie palców u stóp, popychanie, ciągnięcie za koszulkę, obrażanie, gierki słowne – tzw. trash talking. Mamy nieodparte wrażenie, że musi on być ulubionym piłkarzem Vinniego Jonesa, innego artysty w uprzykrzaniu życia przeciwnikom na murawie. My akurat lubimy takich graczy, ale Costa nie jest po prostu zwykłym boiskowy chamem, to jedynie jego druga twarz. Jest przede wszystkim genialnym napastnikiem.

W tym sezonie zgromadził do tej pory aż 19 goli, co sytuuje go na czele klasyfikacji strzelców La Liga. Niepojęte, zważywszy na fakt, jakie tuzy grają w Hiszpanii. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na kontuzję Messiego, ale i tak nie zmienia to faktu – jesień należała do Costy, a także do Atletico. Świetna gra ekipy Diego Simeone jest tematem na elaborat i poważny panel dyskusyjny, dlatego ograniczmy się do faktów. „Los Rojiblancos” zaburzyli dwubiegunowy świat hiszpańskiej iluzji, w której większość drużyn przeważnie patrzy z rozdziawioną buzią, jak rokrocznie Real walczy z Barceloną o mistrzostwo. Nie w tym roku – Atletico wysłało w eter jasny przekaz – to może być nasz sezon.

Reklama

Nie byłoby oczywiście tych sukcesów bez Costy, nie tylko zapchał on dziurę wielkości krateru po Radamelu Falcao, który odszedł do Monaco. Więcej – Diego ją zabetonował, a na solidnych fundamentach postawił własny pałac. Dzisiaj już nikt nie tęskni za Kolumbijczykiem, na ustach wszystkich jest jedynie Costa. Do tych wszystkich goli „El Cabron” dokłada do tego pewien charakterystyczny styl, który robi wrażenie nie mniejsze niż jego statystyki.

Głównymi punktami warsztatu napastnika z Madrytu są waleczność, wybieganie i siła. Media do znudzenia powtarzają te same frazesy, ale nie sposób od nich uciec: Costa jest pragmatyczny, charakterny, cojones w wymiarze czysto futbolowym ma niemalże do podłogi. Doskonale sprawdziłby się pewnie w MMA, murawę traktuje bowiem niczym oktagon. Przeciwnika nie wystarczy pokonać, trzeba go dodatkowo złamać, stłamsić, zastraszyć. Piłkarz nie ukrywa wcale, że jest boiskowym cwaniakiem. Wie, że nawet jeśli ma gorsze chwile, nie może przestać walczyć i biega jeszcze więcej – kibice doceniają twój wysiłek nawet wtedy, jeśli nie wszystko ci wychodzi. Lenistwa nie wybaczają. Braku walki także, choćby oznaczało to kilkanaście żółtych kartek w sezonie.

Droga do wielkiego futbolu nie była usłana różami. Piłkarz zaczął trenować bardzo późno, bo dopiero w wieku 16 lat. Historia typowa jak dla milionów dzieci z biednych brazylijskich faweli, czyli gra na betonowych boiskach, brak zasad i walka na całego. Diego Costa zdecydowanie miał bardziej pod górkę niż chociażby cudowne dziecko brazylijskiej piłki Neymar, który już w młodym wieku kreowany był na króla, na następcę Pelego. Costa jest inny – jego związek z Brazylią nie należy do najłatwiejszych. Piłkarz wielokrotnie powtarzał, że gra tam, gdzie go akurat chcą, a w ojczyźnie nie zawsze go chciano. To Europa dała mu wyszkolenie piłkarskie, obycie, wreszcie sławę i pieniądze. Ale start nie był łatwy.

Gdy miał 18 lat, kupiła go Braga, ale już rok później odszedł do Atletico i to tak naprawdę Hiszpania stoi za szlifowaniem umiejętności gracza. A szlifowanie to trwało niemało. Piłkarza z Atletico wypożyczano kilkukrotnie, raz go nawet sprzedano, by po sezonie spędzonym w Valladolid ponownie odkupić, korzystając z klauzuli zawartej rok wcześniej. Costa na dobre wystrzelił jednak dopiero w 2012 roku na wypożyczeniu w Rayo, dla którego w 16 meczach strzelił 9 goli. Reszta to już historia – powrót do Atletico, budowanie swojej marki jako wschodzącej gwiazdy i w końcu obecny sezon – wejście na futbolowy Olimp, usadowienie się na półce obok CR7 i innych Messich.

Diego wystrzelił dość późno, w październiku skończy bowiem 26 lat, i tak naprawdę był to ostatni dzwonek, aby wejść do elity. 2014 rok przyniósł masę spekulacji, w tym te transferowe. Napastnik przyciąga wzrok wszystkich możnych tego futbolowego świata, a na „Sukinsyna” zachorował ponoć Arsene Wenger, wyglądający „dziewiątki” z prawdziwego zdarzenia, zmęczony chimerycznym Olivierem Giroud. Costa ma zawartą w kontrakcie klauzulę odstępnego wynoszącą 32 miliony funtów (ok. 38 milionów euro) i coraz głośniej mówi się, że to właśnie Emirates stanie się nowym domem Brazylijczyka z hiszpańskim paszportem.

Walkę o piłkarza toczono także w kontekście reprezentacyjnym, ale tę historię znają już wszyscy – Brazylijczycy zachowywali się jak pies ogrodnika, samemu nie powołując piłkarza, a równocześnie niechętnie patrząc na podchody Hiszpanów. Diego rozegrał dwa mecze w barwach Brazylii, ale żadnego oficjalnego i w świetle obecnych przepisów może zadebiutować w reprezentacji kraju, który dał mu piłkarską edukację. Taką też opcję wybrał sam piłkarz, kierując swe serce ku Vicente del Bosque. Oburzony był Luiz Felipe Scolari, ale Brazylijczycy sami sobie są winni – mogli tego wróbla już dawno temu złapać w garść, a tak obejdą się zwyczajnie smakiem.

Rok 2014 może być rokiem napastnika (jeszcze) Atletico, a sami nie możemy się doczekać, aby zobaczyć go na brazylijskim mundialu reprezentującego Hiszpanię. Niewielu ma wystarczająco dużo charakteru, aby temu podołać, ale jeśli spojrzymy na CV Diego, dla niego będzie to bułka z masłem. Chcemy zobaczyć go także w Premier League. Te 188 centymetrów walki, techniki oraz krwiożerczego instynktu wydają się niemalże specjalnie zaprojektowane na grę w Anglii. Gdy Diego Costa zaczynał swoją profesjonalną przygodę z piłką, nie mógł się nadziwić, dlaczego trenerzy nie pozwalają mu bić się z innymi przeciwnikami. Lata mijały, ale sam Costa się nie zmienił – to nadal kawał drania, ale i wybitny piłkarz, ofensywny Claudio Gentile XXI wieku. Takiego „Sukinsyna” Premier League potrzebuje.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama