Umarł król, niech żyje król. Tron na White Hart Lane nie pozostał długo pusty, a nowym – chociaż na razie tymczasowym – menedżerem został były zawodnik londyńskiego klubu Tim Sherwood. Anglicy jako nacja znani są ze swojej imperialnej mentalności oraz nawyków takich jak „tea time”, ale także z zamiłowania do footballu, krykieta i wszelkiej maści zakładów bukmacherskich. Odkąd Andre Villas-Boas dołączył do grona bezrobotnych, bukmacherzy od razu zaczęli obstawiać, kto przejmie schedę po rudobrodym Portugalczyku. Zespół pod wodzą AVB grał w tym sezonie zwyczajny piach, rozwód wydawał się zatem jedynie kwestią czasu. To, że Daniel Levy akurat Sherwoodowi powierzył misję ratowania zespołu, jest jednak pewną niespodzianką, Anglik nie ma bowiem żadnego doświadczenia jako menedżer – dotychczas pracował w klubie jedynie jako techniczny koordynator drużyny U-21. Paradoksalnie jednak, to właśnie nowy „interim manager” jest jednym z faworytów do objęcia na stałe zespołu „Kogutów”.
Wśród innych kandydatów na bossa Tottenhamu wymienia się ikonę klubu z White Hart Lane Glenna Hoddle’a, Fabio Capello, Franka De Boera, a także dyrektora technicznego klubu Franco Baldiniego. Tottenham właśnie podejmuje West Ham w ramach Capital One Cup, a angielska prasa żartuje, że będzie to jedna z pierwszych rozmów o pracę na żywo i do tego w ogólnokrajowej telewizji. Nie można się z tym nie zgodzić – to jak Sherwood poradzi sobie dzisiaj w tym trudnym przecież dla „Kogutów” momencie, może zaważyć na jego ewentualnym permanentnym angażu w roli bossa. Czy zadziała efekt miotły? Ciężko stwierdzić, ale po 0:5 u siebie z Liverpoolem każdy inny wynik traktowany będzie jako progres. A jaka jest historia samego Tima Sherwooda?
Legenda Blackburn jest bohaterem jednego z najsłynniejszych cytatów w dziejach Premier League. Kiedy w połowie lat 90-tych menedżer zespołu z Ewood Park „Król” Kenny Dalglish poprosił właściciela drużyny Jacka Walkera o kupno pewnych dwóch zawodników francuskiego Girondins Bordeaux, ten odparł: – Po co chcesz kupić Zidane’a skoro mamy Tima Sherwooda?
Jak bardzo Walker pomylił się zestawiając obu panów w jednej linii, pokazała historia, ale bądźmy uczciwi – Sherwood był całkiem dobrym playmakerem, to po prostu boski „Zizou” był genialny. Niemniej jednak słowa Jacka Walkera długo ciągnęły się za angielskim pomocnikiem, robiąc mu krzywdę, na którą przecież nie zasłużył. Tim spędził w Blackburn długie siedem sezonów, podczas których przypadł mu zaszczyt kapitanowania drużynie, która w 1995 roku zdobyła tytuł mistrzowski. Skład „The Riversiders” był wtedy iście imponujący. Obok bohatera tekstu w niebiesko-białych trykotach biegały takie tuzy Premier League jak sam Alan Shearer. Zespół stworzony przez Dalglisha był realnym kontrapunktem dla rodzącej się potęgi Manchesteru United – były to złote lata drużyny z Ewood Park.
Sam Sherwood nie zrobił aż takiej kariery, jaką mu przepowiadano – w koszulce dumnych synów Albionu wystąpił jedynie trzy razy, zdecydowanie za mało jak na jego potencjał. Z drugiej strony to aż o trzy mecze w kadrze więcej od Steve’a Bruce’a, który bezsprzecznie był zawodnikiem świetnym, a przez cała swoją imponującą karierę nie pasował do koncepcji żadnego z selekcjonerów Anglii. Wracając do Sherwooda, w reprezentacji zadebiutował bardzo późno, bo w wieku aż 30 lat, a wszystkie trzy gry zaliczył w 1999 roku dla Kevina Keegana. Po siedmiu latach na Ewood Park przyszedł czas na Tottenham, gdzie Tim spędził cztery sezony pomagając „Kogutom” dojść do finału Pucharu Ligi w 2002 roku. Mecz ten drużyna Sherwooda przegrała jednak – o ironio! – z… Blackburn, czyli byłym zespołem naszego bohatera. Później zawodnik grał jeszcze w Portsmouth, a przygodę z piłką zakończył w Coventry City w roku 2005. Kariera nienajgorsza, ale zwyczajnie blada patrząc na pewnego byłego gracza Bordeaux, który w 2005 roku biegał jeszcze po murawach La Liga w białym trykocie Realu Madryt.
Daniel Levy liczy na to, że Anglik nada tej drużynie charakter i pokaże nieco więcej niż technokrata Villas-Boas, którego plany taktyczne nijak się miały do rzeczywistości, a nakreślane przez niego schematy były niczym przewracające się budynki, projektowane przez fatalnego architekta. Dlaczego Villasowi-Boasowi nie wyszło na White Hart Lane to temat na inną opowieść, ale eksperyment z Sherwoodem może wypalić. Premier League w ostatnich latach stała się uosobieniem pewnego futbolowego multikulti, a „kick & rush” odeszło do lamusa wraz z napływem obcokrajowców. Dzisiejszy obraz Premier League jest specyficzny – dominują stranieri, zwłaszcza z Półwyspu Iberyjskiego. My – futbolowi romantycy wychowani na starej angielskiej grze – tęsknimy za nieco topornymi czasami Vinniego Jonesa i spółki, ale to jedynie marzenia senne – to se ne vrati. Dzisiejsza Premier League dotarła na granicę paradoksu – coraz mniej jest cukru w cukrze, czyli „angielskości” w lidze angielskiej. Tym fajniej, że Tottenham obejmie Anglik – człowiek stąd, znający doskonale mentalność i filozofię swojego klubu.
Tim Sherwood zapowiada zmiany – chce powrócić do pewnej prostoty, zupełnie odchodząc od męczących oraz zawiłych schematów Villas-Boasa, dodatkowo skupiając się na futbolu ofensywnym. Do składu ma wrócić zupełnie odstawiony przez Portugalczyka na boczny tor Emmanuel Adebayor, a „Koguty” mają grać dwójką napastników w ataku. Były kapitan Blackburn, a także Tottenhamu zdążył już stworzyć pewnego rodzaju triumwirat – większy głos w drużynie mają mieć ściśli współpracownicy Tima, mianowicie jeden z trenerów drużyny U-21 Les Ferdinand (tego pana nie trzeba akurat przedstawiać) oraz asystent Chris Ramsey. W sztabie mają pozostać Steffen Freund oraz Tony Parks. Sherwoodowi marzy się stała posada menedżera „Tottenhamu”, ale ciężko mu w tej chwili zazdrościć. Nie każdego dnia idziesz na rozmowę o pracę na oczach całej Anglii i połowy świata.
KUBA MACHOWINA