Pisaliśmy ostatnio o tym, że Ivica Vrdoljak w meczu z Lazio od 70 minuty nie miał żadnego odbioru piłki, a z Podbeskidziem odpuścił krycie Jagiełły, jakby grał u buka albo majstrował w Fantasy. „Urodzony walczak” przestał walczyć, a teraz (to znaczy po meczu z Ruchem) to już w ogóle można o nim napisać, że przestał w klubie robić cokolwiek, skoro w mixed-zonie przespacerował się dokładnie tak samo, jak robi to na boisku. Z telefonem w ręku, z dokładnie ułożonymi włoskami, z fochem wymierzonym w dziennikarzy, którzy odważyli się napisać, że facet nie dojeżdża i jako piłkarz wciąż stanowi zagadkę.
Ja tutaj tylko przechodzę… Mam obowiązek wyjść, ale nie muszę rozmawiać… Patrzyliśmy na tę zabawną scenkę i tylko znowu utwierdziliśmy się w przekonaniu, jakim zawodnikiem jest dzisiaj Vrdoljak. Co tak naprawdę sobą reprezentuje. Na boisku bez atutów (bo przecież już nie walczy), poza boiskiem bez klasy.
Facet, któremu niektórzy przypisywali charakter, zachowuje się jak przedszkolak w piaskownicy, któremu ktoś zabrał foremkę. Najpierw schował się na boisku, teraz chowa się w strefie mieszanej. I normalnie pewnie byśmy o tym nie pisali, bo nie obchodzą nas nudne pomeczowe rozmówki, ale mówimy przecież o KAPITANIE. Piłkarza, który mało w Legii nie zarabia i którego stać chyba coś więcej niż sarkastyczne „dobranoc” i bawienie się w kapitana Schettino.
Fot. FotoPyK