Dziś mówi się o nim nie tylko w Grecji, ale całej Europie. Chcą go wielkie kluby, z Arsenalem i Borussią Dortmund na czele. Ktoś stwierdził nawet, że byłby idealnym następcą dla Roberta Lewandowskiego. Do tej pory samochód jego kariery prowadził się z różnym skutkiem. Bywały momenty przestoju. Skrzyżowania, na których zatrzymywał się i nie mógł odpalić. Wszyscy stojący za nim trąbili, a on wyglądał przez szybę i pokazywał im środkowy palec. Taki właśnie jest Kostas Mitroglou. Najlepszy grecki napastnik od niepamiętnych czasów.
Najlepszy. Angelos Charisteas wciąż jest bohaterem narodu, ale piłkarsko był mocno ograniczony. Georgios Samaras to też nie ta półka. Tak samo Theofanis Gekas. Wiedzą o tym wszyscy i w Mitroglou pokładają ogromne nadzieje. Szczególnie teraz, kiedy jego bramki strzelone Rumunii dały Helladzie kwalifikację na mundial. Jest szybki, ale jednocześnie silny. Wysoki, ale mimo wszystko zwrotny. Jednym słowem uniwersalny. Łączy cechy ofensywnego pomocnika z wysuniętym napastnikiem. W tym sezonie idzie jak burza i w dziesięciu ligowych występach zebrał już czternaście goli. Wynik ten stawia go na podium najskuteczniejszych w Europie, zaraz za Cristiano Ronaldo i Diego Costą, którzy rozegrali jednak o kilka meczów więcej.
Jest jednak cecha, którą i jednego, i drugiego rozłożyłby na łopatki. To ekscentryczność. Gdyby postawić Mitroglou i Ronaldo twarzą w twarz, jak przed walką bokserską, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że Portugalczyk uciekłby z płaczem. Grek, cytując klasyka, nie był robiony miękkim chujem. Jest niepokorny, czym pewnie nie raz, nie dwa, zaszkodził swojej karierze. Kiedy miał dwadzieścia lat, Olympiakos grał z Anorthosisem w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów. Grecy przegrywali 0:2, ale w 80. minucie sędzia podyktował na ich korzyść rzut karny. Trener Ernesto Valverde do strzelania jedenastek wyznaczył Luciano Gallettiego. Ten wziął więc piłkę. Chciał ustawić ją na wapnie i wtedy do akcji wkroczył rezerwowy, 20-letni Mitroglou. Odebrał mu futbolówkę i postanowił, że karnego wykona osobiście. Oczywiście przestrzelił, a mecz skończył się bolesnym 0:3. W rewanżu Olympiakos wygrał tylko 1:0 i pożegnał się z marzeniami o fazie grupowej.
Od tamtej pory Mitroglou i Valverde nie pałali do siebie sympatią. Trener oskarżał go o nadmierną agresję, marginalizował, aż w końcu w ogóle odsunął od drużyny. Koniecznie chciał go sprzedać, ale z głowy wybił mu to prezes klubu. Stanęło na wypożyczeniu do Atromitosu, gdzie spotkał szkoleniowca, który stał się jego bratnią duszą i mentorem – Giorgosa Donisa. On również, podobnie jak „El Pistolero”, wychowywał się w Niemczech.
Rodzice Mitroglou wyemigrowali, kiedy ten miał zaledwie kilka lat. To właśnie za naszą zachodnią granicą tak naprawdę nauczył się grać w piłkę. Tam nikt nie rozpoznał w nim jednak materiału na gwiazdę. Najwyższym pułapem były rezerwy Borussii Mönchengladbach. Zdobywał całkiem sporo bramek, ale kiedy po udanych dla niego mistrzostwach Europy do lat 19 pojawiła się oferta Olympiakosu, nikt nie robił żadnych problemów. Kwota odstępnego? Śmieszne 200 tys. euro. Dziś wart jest jakieś pięćdziesiąt razy tyle. Początki w Pireusie miał niełatwe. Nie potrafił płynnie mówić po grecku, czym narażał się na drwiny i niemiłe docinki. Ciężkie chwile przetrwać pomógł mu jednak jego najlepszy przyjaciel – silny charakter.
Na wypożyczeniu w Atromitosie odpalił już na dobre. Zdobył szesnaście bramek i wywalczył statuetkę dla najlepszego Greka sezonu, która dotychczas zarezerwowana była wyłącznie dla piłkarzy wielkiej trójki – Panathinaikosu, Olympiakosu i AEK Ateny. W ostatnim sezonie był jeszcze tłem dla będącego w życiowej formie Rafika Djebboura. Bywało, że wchodził na boisko z ławki, co strasznie go wkurzało. Zdarzyło się, że swoją frustrację wyładował na oknie w stadionowej szatni, czego efektem była rozbita szyba i plamy krwi na posadzce. Po odejściu Algierczyka wreszcie poczuł luz i stał się niekwestionowaną gwiazdą nie tylko klubu, ale i całej greckiej piłki.
Niektórzy uważają, że jego pycha, samolubność i ekscentryczność okażą się zgubne. Ł»e gdyby się uspokoił, zyskał trochę ogłady i pokory, miałby szansę osiągnąć znacznie więcej. Jednym z jego ostatnich odpałów była efektowna cieszynka w półfinale pucharu Grecji. Oprócz żółtej kartki, to właśnie dzięki niej zyskał swój przydomek – El Pistolero.
Rozmawialiśmy ostatnio z jednym naszym greckim znajomych. Powiedział, że od jakiegoś czasu Mitroglou jakby rzeczywiście wcisnął pedał gazu. Już nie mogą doczekać się tam przyszłorocznego mundialu. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mają nie wyrobnika, a napastnika. Nie kloca, dobijacza czy drąga, tylko niczym nieograniczonego snajpera z prawdziwego zdarzenia.