W Bydgoszczy potrafią się bawić. Skrót meczu Zawisza – Piast nadawałby się na alternatywny klip „Bałkanicy”, zabawę gospodarze urządzili sobie bowiem przednią. Komendantem imprezy był Masłowski, który wchodził w obronę Piasta jak – no cóż, to porównanie samo pcha się nam na talerz – nóż w masło. Dwie bramki głową, jedna lewą nogą, jedna – prawą. Potrafił znaleźć się w polu karnym, odnaleźć partnera podaniem, ale też pięknie uderzyć zza pola karnego. Zaliczył perfekcyjny występ, ale tym samym ustawił sobie poprzeczkę o wiele wyżej. Teraz musimy oczekiwać od niego więcej, zobaczymy więc, czy udźwignie tę presję, czy przytrzaśnie mu ona palce.
Tak czy inaczej, Masłowski już może szukać Emiratów Arabskich na mapie, bo w styczniu będzie miał okazje zapoznać się z nimi bliżej podczas zgrupowania kadry. Kto wie, czy nie pojedzie tam w towarzystwie kolegi z zespołu, Petasza. Trzema asystami i golem lewy obrońca Zawiszy zadał Nawałce pytanie: „W czym jestem gorszy niż Kosznik?”. Warto też wspomnieć o Goulonie, który prawdopodobnie zaatakował dziś ligowy rekord udanych dryblingów. Nie wiemy, czy się tym chwalić, bo jak ktoś zza granicy spyta o jednego z najlepszych kiwaków Ekstraklasy, trzeba będzie wskazać faceta posturą bardziej nadającego się do walk w klatce, niż do futbolu. Ale technikę jak na nasze warunki Francuz ma bajeczną, robił dziś z Piastem co chciał – czerwona kartka tylko minimalnie obniża mu notę. Szkoda na pewno tylko, że tego spotkania nie zobaczyli kibice. Cisza momentami była taka, że słyszałeś tykanie elektrycznego zegara stadionowego. Czasami zrywał się doping delegacji kibiców, którzy w maju będą mieli komunię, ale to by było na tyle.
A Piast? Czym jechał do Bydgoszczy? Na furmance? Na dachu pociągu? Wiadomo, że goście zawsze mają pod górkę, ale dzisiaj to było dla nich wzniesienie typu K2, podbijane na bosaka i bez spodni. Piast nie został złamany na boisku, oni leżeli tam już od pierwszej minuty, byli jak Bruce Willis w „Szklanej Pułapce 3”, który chodzi po dzielnicy murzyńskiej z napisem „I hate niggers” – innymi słowy, prosili się o wpierdol. Pytamy więc ponownie: co się stało, że Piast wyszedł na mecz już przegrany? Czy podróżowali do Bydgoszczy średnio udanym kuligiem? Defensywa wyglądała tak, jakby cały tydzień obrońcy uważnie analizowali kasetę szkoleniową „Kryj jak Sebastian Boenisch!”. Brakowało nam dzisiaj skali not, żeby faktycznie wyrazić co się działo w tyłach tego zespołu.

Bogdan Zając przyjechał do Kielc obejrzeć Marcina Kamińskiego. Mamy nadzieję, że nie poszedł po kawę na początku gry, bo mógłby wówczas cały występ stopera Lecha spokojnie przegapić. Jeśli tak było, to mamy dla Zająca ściągawkę: Kamiński w tym momencie prezentuje international level tylko, jeśli chodzi o wyprowadzanie piłki. Problem w tym, że chodzi o wyprowadzanie piłki do napastników rywali.
Mecz walki. Ktoś wymyślił doskonały eufemizm na takie starcia jak Korona – Lech, kiedy futbolu nie ma prawie wcale, a mimo wszystko chcesz zachować pozory, że był to pojedynek w jakikolwiek sposób wartościowy. Być może i okazał się on interesujący, ale tylko dla futbolowych fetyszystów, którzy najbardziej cenią w piłce nie dryblingi, nie bramki, ale nieudane dośrodkowania. Tych było dziś pod dostatkiem. Piłkarze obu drużyn podążali za schematem „piłka na skrzydło, wrzutka!” równie wiernie, jak gdyby właśnie śledzili instrukcję skręcania mebli z Ikei. Ale ta upartość w przypadku Korony w końcu się opłaciła, choć żeby padł gol musiało dojść do nieporozumienia na linii Gostomski – Arboleda. Ten pierwszy ostatecznie wyskoczył nie do piłki, ale do powietrza, Arboleda natomiast nie wybił się w górę w ogóle. Zapomniał? Utył? Uznał, że Gołębiewski się zlituje? A może jeszcze szumiało mu w głowie po tym, jak Pyłypczuk zdzielił go w łeb, za co powinien wylecieć, ale nie wyleciał?
Koroniarze wygrali, ale był to występ z kategorii scenariusza na film „Złodzieje czasu”. Aż chce się wypisać rachunek za zmarnowanie dwóch godzin życia, i wysłać go do Kielc. Choć z drugiej strony trzeba im oddać, że zrealizowali swój cel w pełni. Przed wyjściem na murawę pewnie celowali w remis, a ten ani przez chwilę nie był zagrożony. Nadwyżka w postaci trzech punktów może niezasłużona, ale też i Lech zasługiwał dzisiaj na skarcenie.

21 meczów bez wygranej na wyjeździe, gdy od ostatniej upłynął ponad rok. Dziewięć kolejnych porażek na terenie rywala, co oznacza wyrównanie „rekordu” sprzed 65 lat. 0-0-9 w tym sezonie oraz średnio 2,8 straconych goli na mecz. Długo moglibyśmy żonglować tego typu liczbami, oj długo. Liczbami, które przedstawiają Widzew w bardzo niewyraźnych barwach i nie dają żadnych powodów do optymizmu. A gdy już pozytywny znak się pojawił – gdy łodzianie zdobyli w meczu połowę goli, co w ośmiu wcześniejszych wyjazdowych – płomień nadziei ugasili piłkarze Górnika. Ciężko myśleć o przełamaniu tej tragicznej passy, jeśli przegrywa się w doliczonym czasie gry (z Koroną) albo strzela dwa gole, które nie dają nawet punktu (dziś).
Widzew nie rozegrał słabego meczu, wyglądał naprawdę przyzwoicie, choć można było kręcić głową, widząc jak parkuje autobus we własnym polu karnym. Posiadanie piłki na poziomie około 70 proc. na korzyść Górnika, dziewięciu piłkarzy ustawionych do 30. metra i daleko przed nimi Eduards Visnakovs. – Sam sobie piłki nie wrzuci – kwitowali komentatorzy, widząc jego dośrodkowanie w pole karne, w którym nie było żadnego z partnerów. Ale zdarzało się, że po wybiciu Mielcarza Łotysz zagrywał głową piłkę do przodu i… za nią biegł. Jeśli Widzew miał coś zdziałać, potrzebował znacznie większego wsparcia. Po jednej stronie mieliśmy więc dobrego Kaczmarka i niezłych Melunovicia z Mrozińskim, po przeciwnej – szarżujących Zacharę i Nakoulmę, grających w innej lidze, z solidną pomocą. Jeśli ktoś wciąż nie wie, jak to mogło się skończyć, przypominamy: łodzianie stracili w lidze najwięcej goli, a na bokach obrony mają Bartkowskiego oraz Stępińskiego. Zachara mógł więc się bawić i asystować piętką na oczach holenderskich skautów, „Prezes” usiadł na tronie.
Sporo się dziś działo w Zabrzu, mecz mógł się z pewnością podobać. Nikt nie odkładał nogi (aż dziw, że nic się nie stało Bartkowskiemu i Olkowskiemu), wiele też było sytuacji podbramkowych – raz atakowali gospodarze, raz goście, choć zdecydowanie częściej ci pierwsi. Lepiej prezentował się Górnik, miał lepszą drugą linię i większa siłę rażenia. Różnica czysto piłkarska – choć Widzew próbował niwelować ją zaangażowaniem i determinacją – była bardzo wyraźna. Dlatego też skończyć się to mogło tylko w jeden sposób, wygraną zabrzan 3:2, czyli już czwartą w takim stosunku w tym sezonie. Kolejne ostrzeżenie do prowadzącej jeszcze w tabeli Legii zostało wysłane.
