Stadion Śląska Wrocław, mogący pomieścić 43 tysiące widzów, na trzech poprzednich meczach przyjął ich kolejno 8, 5 i 9. Dna dobił jednak wczoraj, kiedy przy okazji spotkania z Pogonią, swojego „właściciela” znalazło zaledwie co dziesiąte miejsce na trybunach. Część sektorów zupełnie wyłączono, bo przecież nie było najmniejszego sensu generować zbędnych kosztów. Chociażby szczelnie obstawiać ochroną cały moloch, kiedy statystycznie na jedno zajęte krzesełko przypadało dziewięć wolnych.
Pustka.
Boom trwał krótką chwilę. Nowy obiekt wywoływał ciekawość ludzi, którzy kiedyś chodzili na Oporowską i nagle dostali inną, wyższą jakość. Wreszcie poczuli nieco piłkarskiej Europy. Ale na dłuższą metę ludzi nie da się karmić wyłącznie ciekawością. Ani gładkie ściany, ani nowa murawa nie utrzymają ich przy klubie, tylko sama piłka. Ci, którzy biegają po tej trawie – z większym albo mniejszym powodzeniem. Śląsk uchodzi dziś za idealny przykład „jak nie robić marketingu”. Jak nie wykorzystać potencjału dużego miasta, w którym działa tylko jeden klub, który można oglądać w Ekstraklasie. Na dodatek niedawny mistrz Polski. I to wszystko prawda. Widać jak na dłoni, że Śląsk w swoich tłustych latach nie zdołał zbudować solidnejszej bazy kibiców. Problem jest jednak znacznie szerszy. W zasadzie ma go w tej chwili cała liga.
Na stadion Wisły Kraków dwa razy z rzędu przyszło po 10 tysięcy ludzi, mimo że drużyna gra o niebo lepiej niż w poprzednim roku. Dział marketingu szybko dostał jasny sygnał z góry: trzeba tych ludzi jakoś skusić, 10 tysięcy to może przychodzić na Cracovię. Wymyślono akcję. Jeśli na dwa kolejne mecze bilety kupi łącznie 32 tysiące fanów, wejściówki na Pogoń Szczecin będą do nabycia po złotówce. W mediach zrobiło się głośno, że Wisła rzuca wyzwanie kibicom, ale ci go najwyraźniej nie przyjęli i klubowego warunku nie spełnili.
Nie chciało nam się bawić w wielogodzinne wyliczenia, ale mamy dość silne przekonanie, że miniona kolejka Ekstraklasy była frekwencyjnie jedną z najgorszych od dłuższego czasu.
Jagiellonia – Lechia 2730 widzów
Podbeskidzie – Legia 3500 widzów (*remont)
Pogoń – Zawisza 4100 widzów
Korona – Widzew 4586 widzów
Ruch – Cracovia 5500 widzów
Uratowały ją trochę derby Śląska i mecze Wisły oraz Lecha. Choć i tam na trybunach marnowało się po kilkanaście tysięcy pustych krzesełek (Lech osiągnął 29% maksymalnego zapełnienia trybun, Wisła – 45%). Co więcej, kiedy liga przyspiesza tak jak teraz – zaczyna grać poza weekendami, a mecze swojego klubu można oglądać na żywo nie raz na dwa tygodnie, ale raz na tydzień, to jest tylko gorzej. Przekonaliśmy się wczoraj. Jagiellonia – Wisła: 3376 widzów, Śląsk – Pogoń: 4564. Nietrudno policzyć, że w sumie daje nam to 8 tysięcy biletów sprzedanych w dwóch miastach o blisko milionowej – w sumie – populacji.
Poniedziałek, ludzie mają pracę, mniej wolnego czasu – jasne. Ale w ten sam poniedziałek na drugoligowe FC Metz we Francji zdołało przyjść 12 tysięcy osób, mimo że miasto jest cztery razy mniejsze od Wrocławia. O frekwencji na Lazio albo Fiorentinie wspominać nie będziemy, choć nas kusi. Uznajmy, że to jednak inny poziom i tam 66 tysięcy ludzi na trybunach ma swoje usprawiedliwienie.
Ale właśnie, poziom… Jednak o niego głównie chodzi.
Reforma Ekstraklasy oznaczająca więcej spotkań, mająca być impulsem do rozwoju ligi, póki co w oczywisty sposób przekłada się na liczby na trybunach. Krótko mówiąc: trudno nie mieć dosyć. Trudno przetrwać dwutygodniowy maraton z Ekstraklasą przed telewizorem, a co dopiero na stadionie. I w sumie – rozumiemy.
W Polsce być może jest zapotrzebowanie na futbol, ale tak jak wszędzie – głównie na futbol na poziomie. A niestety nasza liga cienia gwarancji w tej kwestii nie daje i nie przeskoczy tego żadna akcja promocyjna. Trzeba być naprawdę fanatykiem, żeby wytrwać tę gonitwę i się do niej nie zniechęcić. Ruszać się z domu tydzień w tydzień, mimo coraz mniej sprzyjającej aury, płacić za bilety, stać dwie, trzy godziny w mrozie, by na koniec dostać produkt, jaki na co dzień dostaje polski kibic. Trzeba być fanatykiem, powtórzymy. I nie damy się przekonać, że na mecz Jagi TYLKO dlatego przyszły cztery tysiące osób, że był akurat poniedziałek. Przyszły cztery, bo kolejne cztery albo i kolejnych osiem machnęło ręką z obawą, że nie warto.
Nie warto marznąć. Nie warto wydawać pieniędzy. Nie warto tracić czasu, aby to oglądać.