Jest jak Yeti. Jak kosmici zakonserwowani w laboratoriach NASA. Wszyscy słyszeli, komuś nawet mignęła przed oczami, ktoś inny dałby sobie rękę uciąć, że ją widział. Tak naprawdę jednak nie istnieje, nie wmówicie nam, nie przedstawicie żadnych racjonalnych przesłanek i niepodważalnych dowodów, że w naturze występuje coś takiego jak „defensywa Cracovii”. Po dzisiejszym meczu możemy jasno stwierdzić: ofensywa – owszem, jest, nawet okazała – wyrwano jej dwa najostrzjesze kły, a i tak przez długi okres meczu tworzyła sobie sytuację za sytuacją. Jednak obronę – od bramkarza przez stoperów po jej boki – należy traktować jako miejską legendę.
Wychodzimy od zjawisk niewytłumaczalnych, takich jak choćby pachówka Pilarza czy krycie przy golach zdobytych po stałych fragmentach, ale cały mecz jest dla nas jednym wielkim odświeżeniem old-school`owego programu TVN – „Strefa 11”. Jak to się stało? Jak to możliwe? Jakim prawem, jakim cudem? Po pierwsze – jakim cudem Lech, przy takiej grze, zdołał strzelić trzy gole? Po drugie – w jaki sposób Cracovia nie była w stanie odpowiedzieć choćby jednym trafieniem? Po trzecie – czemu Boljević uparł się, że właśnie dziś pobawi się w testera wytrzymałości bramek na Cracovii?
Nic się tu nie zgadzało – Cracovia naciskała, grała piłką, szanowała i cofała, tworzyła sobie kolejne sytuacje, ba, nawet strzelała prawidłowo gole, ale zawsze w kluczowym momencie coś stawało na ich drodze – niedokładność Boljevicia, ślepota Borskiego, refleks Gostomskiego. Lech z kolei – raczej przyczajony – strzelał gole i tworzył stuprocentowe okazje po kilkunastu sekundach od przechwytu. Wysoki pressing, odbiór, dwa podania, strzał. Boleśnie proste, zabójczo skuteczne. Niesprawiedliwe? Po 45 minutach byliśmy pewni, że BARDZo niesprawiedliwe.
W drugiej połowie rozwiano nasze wątpliwości. Sądziliśmy, że Cracovia po trzystu osiemnastu sytuacjach wreszcie coś wklepie, tymczasem zanim rozlokowała się na boisku, dostała czwarty strzał. Potem było już tylko dorzynanie watahy, a obrazu zniszczenia, pożogi i masakry dopełnił gol Bartosza Ślusarskiego. Strzelał Ślusarski, strzelał Kamiński, strzelał Teodorczyk, Lechowi udawało się absolutnie wszystko, podczas gdy Cracovia coraz bardziej przypominała bibilijnego Hioba.
Odniesienia religijne są zresztą całkowicie na miejscu. Według komentatorów C+, Lech przywiózł ze sobą klubowego kapelana. Faktycznie, dziewięćdziesiąt minut tego spotkania to jeden wielki ciąg zjawisk nadprzyrodzonych ukoronowanych golem BŚ18. Ale oglądało się bosko.

Fot.FotoPyk