Już dawno podejrzewaliśmy, że piłkarze Ekstraklasy mają w sobie coś z lemingów z kultowej gry komputerowej. Pozostawieni bez opieki i uważnej kontroli mogą sobie zrobić krzywdę, a niektórzy wręcz dążą do autodestrukcji. Im dłużej brniemy w ten sezon, tym mocniej widoczny jest trend, pewien rodzaj nowej mody, ba, może nawet wewnętrzny wyścig, albo jakiś zakulisowy zakład. Kto załaduje więcej piłek do swojej bramki, kto będzie częściej „niefortunnie interweniował”, kto zostanie królem wśród samobójców. Na dobrym tropie jest Lafrance, ale reszta nie ustaje w staraniach i walczy o tytuł tego jedynego, najlepszego.
Z drugiej strony – czy można winić takiego Gollę czy Wawrzyniaka, skoro ich trafienia wynikają przede wszystkim z fatalnego przesuwania się całych bloków defensywnych? Czy można winić Lafrance’a, skoro jego gol to wypadkowa umiejętności Carlosa i braku umiejętności Stępińskiego? Nie mieszajmy jednak na razie wszystkich meczów, zacznijmy chronologicznie, od „małych derbów Łodzi” jak określono w C+ mecz Zawiszy z Widzewem.
Po pierwsze – Luis Carlos. Facet, który robi różnicę. Przed sezonem typowaliśmy, że tym gościem, który zabiera piłkę kolegom, drybluje między trzema obrońcami i zagrywa patelnię do napastnika będzie Michał Masłowski, tymczasem okazuje się, że miano człowieka orkiestry najpierw zdobył, a teraz każdym meczem umacnia właśnie Luis Carlos. Patryk Stępiński, który dostał od szkoleniowców ambitne zadanie pokrycia skrzydłowego Zawiszy najbliższe tygodnie spędzi w gabinetach psychologów, na kozetce psychiatry, albo na długich samotnych spacerach ulicami Łodzi. Carlos dzisiaj zrobił z niego wiatrak, pachołka, kilkakrotnie ośmieszał i poniżał, aż w końcu – gdy znudziło mu się takie monotonne mieszanie po jednej stronie – przeszedł do środka. I znowu czarował.
Nie ma się co prawda czym podniecać, bo widzewiaków na wyjeździe mogłaby poniżyć nawet Drużyna A w oryginalnym, czteroosobowym składzie, ale fajnie, że ktoś taki gra w Polsce. Drugi wniosek z meczu, który zresztą potwierdzi następnie Pogoń – strzały celne są przereklamowane. Pierwszą połowę bydgoszczanie zakończyli bez strzału w bramkę, za to z golem. Można? Można. Zresztą, widzewiacy też chcieli wziąć przykład ze swoich rywali i masowo ostrzeliwali raczej okolice bramki, niż samo królestwo strzeżone przez Kaczmarka – najlepszym przykładem strzał na pustaka w wykonaniu Melunovicia, który w ostatniej chwili zablokował Strąk, czy rzut wolny pośredni, po którym strasznie zagotował się Marcin Kaczmarek (wcześnie popisując się znakomitym strzałem prosto w mur).
Nawet spalony przy drugim golu nie przekona nas, że Widzew zasłużył tutaj na jakikolwiek wynik inny, niż porażka. Jedenastka trenera Pawlaka trzyma wyjazdowy fason wyłapując po dupie wszędzie, gdzie tylko się pojawi, a całokształt ich turystycznych popisów doskonale skwitował Marcin Kaczmarek w gorzkim wywiadzie dla C+ – Jak będziemy tak dalej grali, to spadniemy z Ekstraklasy.

Jeśli ktoś włączył natomiast tę ligę o 18.00, miał do czynienia z jej szczytowym produktem. Można się było nasycić i piłkarsko, i komediowo, czyli serwowano specjalność zakładu. Patejuk jak dostał piłkę na dziesiątym metrze, to tak się podpalił brakiem towarzystwa obrońców, że aż strzelił do tyłu, w nieznany nauce sposób. Mackiewiczowi to zaimponowało, więc zaatakował uderzeniem okolice autu. Ukah usiadł po dryblingu Paixao, Hołota wślizgiem strzelił w poprzeczkę, ale klaunem wieczoru był Kelemen. Nie wiemy, co było zabawniejsze: czy jego fantomowa interwencja przy strzale Plizgi, gdzie niby się rzucił, a tak naprawdę tylko wywrócił, czy też sytuacja z drugiej połowy, gdzie zostawił pustą bramkę i poszedł na spacer. Ale potraktujmy mecz uczciwie, nie brakowało też piłkarskich fajerwerków, a szczególnie można na nie było liczyć za każdym razem, gdy do piłki dopadał Quintana.
Przychodzenie na stadion dla piłkarza jest w polskiej lidze procederem rzadkim, umierającym. Co naturalnie świadczy o słabości Ekstraklasy, bo tym musi być brak gwiazd, wyróżniających się postaci, które potrafiłyby porwać trybuny. Ale dziś oglądaliśmy dwóch gości, na których warto w tym sezonie chodzić, bo potrafią nieco więcej niż zagrać do tyłu i gryźć trawę. Pojedynek Quintana – Paixao, czyli gościa z Segunda Division B i byłej gwiazdy Naftu Teheran, wygrał Hiszpan. W sposób zdecydowany, bo po takim meczu jak dzisiejszy, każdy szanujący się prezes polskiego klubu powinien bukować swoim skautom bilety do Hiszpanii. A potem wyposażyć ich w skarb kibica trzeciej ligi i czekać na efekty. Quintana gdy ma swój dzień przerasta tę ligę o głowę. Reguluje tempo gry, drybluje, podaje, bierze odpowiedzialność, słowem – w każdym jego zagraniu widać jakość. Nie przyglądaliśmy się, ale pewnie nawet bidon podaje świetnie i znakomicie wiąże buty. Białystok staje się powoli miastem dla niego za małym, koszulka Jagi – o numer albo i dwa za ciasną. Chętnie zobaczylibyśmy go w silniejszej drużynie, najlepiej polskiej, bo tracić takiego gracza z horyzontu byłoby stratą.
Paixao próbował nawiązać z Hiszpanem walkę, i w pierwszej połowie momentami mu to wychodziło. Ale im dłużej trwało spotkanie, tym mniej miał do powiedzenia. Jaga wyłączyła go z gry podwójnym, a czasem i potrójnym kryciem. Odpuściła w ten sposób Cetnarskiego czy innego Patejuka, słusznie zakładając, że nie stanowią poważnego zagrożenia. Patejuk owszem, trafił, ale po rykoszecie, jego uderzenie szło w wiadomym kierunku – nie w bramkę. Warto też podkreślić znakomity występ Pazdana. Dwie asysty, solidna gra, a podanie przy bramce Daniego fantastyczne. Kto już wysyłał Michała na maty karate, albo do filmów ze Stevenem Seagalem, musiał dziś ugryźć się w język. Pazdan to porządny piłkarz. Oby tylko częściej o tym przypominał.

Chcielibyśmy napisać coś odkrywczego po meczu Legii, ale to starcie tak oczywiste, tak przewidywalne i tak banalne, że ciężko o jakąkolwiek oryginalność. Wiadomo, że większość komentarzy skupi się pewnie na Wdowczyku, który nie przypomina już raczej pokornego i skruszonego baranka, ale pewnego siebie, rozjuszonego byka, który nie widzi nic zdrożnego w wyzwaniu sędziów od pajaców. Charakter lidera, który podniósł się po szybko wyłapanym ciosie? Nie przesadzalibyśmy z tym, Pogoń była dzisiaj zagubiona jak dzieciaki we mgle, która zresztą co jakiś czas zasnuwała całą Łazienkowską, gola strzeliła wyłącznie dzięki przytomnemu rozciągnięciu Murayamy i ogromnemu szczęściu Lisowskiego, a w natarciu do zaoferowania miała głównie kombinacje Japończyków, które kończyły się wraz z oddaniem piłki dowolnemu z Polaków. Pochwalić należy stałe fragmenty, w których widać było jakąś wizję (tak, tak, Janukiewicz widoczniej jest chętniejszy do zostawania po treningach), ale z drugiej strony – Hernani dochodzi do patelni po rzucie wolnym i z nóg robi mu się spaghetti carbonare. Szczecińska jedenastka zwyczajnie nie była drużyną zdolną do jakiegokolwiek zagrożenia Legii.
Warszawiacy… zrobili co do nich należało. Wygrać u siebie z Pogonią Szczecin, nawet jeśli „Portowcy” notują naprawdę dobrą rundę, to jednak powinność, obowiązek i coś naturalnego dla zespołu mistrza Polski i aktualnego lidera. Pochwalić można aktywnego Brzyskiego, pochwalić można ofensywne zaangażowanie Rzeźniczaka, który dysponuje coraz lepszym strzałem (tak przy bramce, jak i kilka minut wcześniej, wyjątkowo czyste uderzenia prostym podbiciem), ale nie zamierzamy cmokać nad grą Legii, bo… zwyczajnie nie ma nad czym. A, fajne capnięcie Mikity w doliczonym czasie gry. Warto odnotować, bo na jakiś czas zniknął z wszelkich radarów.

Fot. FotoPyK