Kolejna kontuzja Leo Messiego tylko ułatwiła wybór najlepszego piłkarza świata w 2013 roku. Był (jest) nim oczywiście Cristiano Ronaldo i mam wielką nadzieję, że to właśnie on odbierze Złotą Piłkę. Wielu zakłuje w oczy słówko „oczywiście”, ale ja naprawdę nie rozumiem, jak można dopuszczać do rywalizacji o tę nagrodę kogoś spoza wspomnianej przeze mnie dwójki. Zarykuję stwierdzenie, że jeszcze nigdy w historii futbol nie został aż tak zdominowany przez dwóch zawodników. Mamy olbrzymie szczęście żyć w czasach, kiedy ci zjawiskowi piłkarze toczą najbardziej pasjonujący pojedynek – bo to jest jednak pojedynek, na wielu frontach – w dziejach tego sportu.
Od razu muszę zaznaczyć, że traktuję Złotą Piłkę jako nagrodę indywidualną i guzik mnie obchodzi, co dany piłkarz osiągnął wraz z resztą zespołu. Wychodzę z założenia, że za sukcesy drużynowe przyznawane są puchary, dla całej drużyny właśnie, natomiast Złota Piłka to docenienie kunsztu pojedynczego gracza. Kunsztu, który najczęściej przekłada się na trofea, ale nie jest to reguła. Ronaldo, jeśli zwycięży, będzie jednym z bardziej „przegranych” triumfatorów w dziejach, bo w 2013 roku nie wygrał ani Ligi Mistrzów, ani ligi hiszpańskiej, ani Pucharu Hiszpanii, ani nawet nie został królem strzelców Primera Division. Mało tego – przez cały 2013 rok jego drużyna ani przez chwilę nie była liderem w swoim kraju. W sumie – bez przesadnej złośliwości – w tym roku kalendarzowym sięgnął po tyle samo trofeów, co Bartosz Rymaniak i ja.
To wszystko prawda. Jednak prawdą jest też to, że zdobył póki co 62 goli w 2013 roku, na co potrzebował 53 spotkań. Jest maszyną do zabijania, za którą nie zawsze nadążają koledzy. To nie on w Dortmundzie krył Roberta Lewandowskiego, to nie on w rewanżowym meczu z Borussią miał „awans na nodze” (o ile się nie mylę, raczej Ozil). Portugalczyk wykonuje niesłychaną pracę, ciągnąć za sobą kolegów z Realu i wygrywając dla nich mecze, których bez niego nie zdołaliby wygrać. Franck Ribery to fajny zawodnik, ale podejrzewam, że nie ma na świecie trenera, który postawiony przed wyborem „możesz mieć w zespole albo Ribery’ego, albo Ronaldo”, wybrałby tego pierwszego. Po prostu nie ten rozmiar kapelusza. Każdy kibic Bayernu – nawet jeśli nie przyzna tego głośno, bo… jakoś tak głupio – wymianę z Realem przyjąłby jako najlepszy możliwy prezent. Nawet przy dopłacie rzędu 40 milionów euro.
Złotą Piłkę traktuję jako nagrodę uznania dla tego, kto najlepiej grał w piłkę. Po prostu. Z tego powodu nie dziwi mnie żadna z czterech statuetek na półce Leo Messiego, bo jak słyszałem, że kiedyś powinien wygrać Wesley Sneijder, to się tylko w duchu śmiałem. Holender ani przez jeden dzień swojego życia nie grał w piłkę najlepiej na świecie. Owszem, miał magiczny rok, w którym był członkiem i ważną postacią świetnie funkcjonujących drużyn, natomiast on sam – powtórzę to raz jeszcze – ani przez moment nie grał najlepiej na świecie w piłkę. Wydaje mi się, że niektórzy patrzą na ten plebiscyt jak na wybory najbardziej utytułowanego piłkarza w roku kalendarzowym, a przecież gdyby o to w istocie chodziło, wystarczyłby prosty wzór – X punktów za zwycięstwo w lidze, Y za zdobycie międzynarodowego trofeum, Z jako współczynnik za gole. Komputer wszystko by nam policzył. Paweł Mogielnicki z 90minut.pl zastosowałby odpowiedni algorytm i wyplułby werdykt w pięć sekund. Zasady są jednak inne: wybieramy najlepszego indywidualnie, a nie najbardziej utytułowanego zespołowo.
Ktoś mi napisał, że teraz ten plebiscyt to już farsa. Bo wygrywa Messi, a jak wygra Ronaldo – to już w ogóle! „Kiedyś Złota Piłka miała prestiż, lecz teraz gdzieś on uleciał”. Niestety, zupełnie nie rozumiem, dlaczego uleciał prestiż w momencie, gdy zaczął sięgać po nagrodę Messi i gdy zacznie Ronaldo. To znaczy – zupełnie nie rozumiem, dlaczego Złota Piłka np. dla Biełanowa, Simonsena, Baggio, Weah, Stoiczkowa czy Keegana miała prestiż, a dla Messiego albo Ronaldo już nie. Gdybyście się zagłębili w historię wyborów, to zobaczylibyście na przykład, że wspomniany Biełanow w 1986 odpadł z mistrzostw świata w 1/8 finału, zdobył za to mistrzostwo ZSRR i Puchar Zdobywców Pucharów, ale w całym sezonie ligowym trafił do siatki tylko 10 razy. Rzucilibyście okiem na Keegana, który w 1978 niczego nie wygrał, poza Złotą Piłką właśnie. Na mistrzostwa świata w ogóle nie pojechał, w lidze niemieckiej jego HSV zajął dziesiąte (!) miejsce, nie zdobył też żadnego międzynarodowego trofeum. Przez cały sezon 1977/78 strzelił w Bundeslidze sześć bramek. Sześć!
I wy mówicie, że kiedyś ta nagroda miała prestiż, nie to co teraz?
Przeglądam sobie osiągnięcia moich ulubionych zawodników sprzed lat, niestety ich legendy zostały ZDEWASTOWANE przez Messiego i Ronaldo. Messi i Ronaldo moim dawnym idolom na portretach domalowali flamastrami okulary, wąsy, dopisali na czołach „leszcz”, „słabiak”, „przeciętniak”, „pfffff”. Pamiętam, jak zachwycałem się grą Liberyjczyka Weah (Weaha?) w barwach Paris Saint Germain, ale dziś widzę, że jego rekordem życiowym było w tym klubie było zdobycie 14 goli w sezonie, a przed transferem do Milanu w 34 meczach trafił 7 razy. Z takimi statystykami (7 goli w lidze w sezon!) wygrywało się kiedyś Złotą Piłkę, bo Weah ten wynik zanotował w rozgrywkach 1994/95, a ZP zgarnął za rok 1995. Ha, on wtedy nawet nie wygrał ligi francuskiej, tylko wraz z PSG zajął dopiero trzecie miejsce, dając się o kilkanaście punktów odsadzić „Kanarkom” z Nantes. Nie mówcie mi więc, że kiedyś Złota Piłka była bardziej prestiżowa, bo dzisiaj na statystyki takiego napastnika jak Weah – a przecież to był gość, o którym mówiła cała Europa! – patrzylibyśmy z pobłażaniem. Marco Van Basten, też wielki zawodnik, o wiele większy niż Weah, legenda światowej piłki, zdobywca trzech Złotych Piłek, w barwach AC Milan raz tylko przekroczył barierę 20 goli w sezonie. A był egzekutorem w najlepszej wówczas drużynie świata. Do dzisiaj myślałbym, że to kandydat do jedenastki wszech czasów, gdyby nie pojawili się znienacka Messi i Ronaldo, którzy barierę dwudziestu goli zazwyczaj mijają koło grudnia.
Ci dwaj geniusze PODPALILI KSIĘGI Z REKORDAMI. Ich jedyny problem polega na tym, że „istnieje jeszcze ten drugi”, przy czym jest to większy problem dla Portugalczyka niż Argentyńczyka, bo to Argentyńczyk zazwyczaj ze wszelkich starć wychodzi zwycięsko. Ale wsadźcie tego Ronaldo do futbolu sprzed kilkunastu lat, gdy nie było Messiego, a za wielką gwiazdę uchodził rodak Cristiano – Luis Figo. O, Figo, też go podziwiałem! A teraz widzę, że w swoim najlepszym sezonie strzelił dziesięć goli w lidze. Raz tak tylko zaszalał. Mój Boże, dziesięć goli w najlepszym sezonie, życiówka, Ronaldo osiem strzelił w ostatnich trzech meczach. Dajcie CR7 do rywalizacji z Michaelem Owenem. Właśnie spostrzegłem, że Owen – ten mały, szybki gnojek – nigdy nie strzelił chociażby dwudziestu goli, w żadnym ligowym sezonie. Napastnik.
I Figo, i Owen zdobyli Złote Piłki.
Rywalizacja Messiego i Ronaldo jest kosmiczna. To starcie tytanów. W 2013 roku Messi – licząc klub i reprezentację – rozegrał 47 meczów (ale tylko 32 w pełnym wymiarze czasowym), w których strzelił 45 goli i zanotował 16 asyst. Co 75 minut zdobywał bramkę i co 220 notował asystę. Ronaldo w 53 meczach trafił 62 razy i dołożył 14 asyst. Przebywał na boisku o około tysiąc minut dłużej, więc ogólnie rzecz biorąc jego skuteczność była na bardzo podobnym poziomie. To są współczynniki niedostępne dla innych zawodników.
Wiecie dlaczego moim zdaniem Raul jest wielkim Raulem? Ponieważ nie miał tego „pecha” polegającego na graniu u boku Ronaldo. Widziałem, jak teraz wypychany był z Madrytu Gonzalo Higuain, który rzekomo się nie sprawdzał. A takie wrażenie powstawało, gdy ktoś zestawiał jego dorobek z dorobkiem CR7. Tylko wiecie, jak wyglądało ostatnie pięć sezonów ligowych Higuaina? Tak: 22, 27, 10 (ale tylko 17 meczów), 22, 16. Do tego jeszcze 33 asysty. A Raul i jego pięć najlepszych kolejnych sezonów? 21, 10, 25, 17, 24. Asyst nie podaję, bo nie znalazłem. W każdym razie ja widzę identyczny dorobek – 97 goli w pięć sezonów. Raul jest jednak legendą, a Higuain wypchniętym z klubu, nie dość dobrym grajkiem. Jak i Callejon, fantastyczny skrzydłowy, przywalony osiągnięciami Ronaldo. Nikt – poza Leo – nie uniesie ciężaru bezpośrednich porównań. Każdy straci w oczach fanów.
Wyczuwam znudzenie, że znowu Messi i znowu Ronaldo, że ciągle ci dwaj, a przecież gdzieś indziej też gra się w piłkę. To jak kiedyś znudzić się Michaelem Jordanem i dla odmiany dać nagrodę Patrickowi Ewingowi. No sorry, jednak nie.
Wiem, że Ribery ma szansę na zwycięstwo, bo nie brakuje osób, które myślą inaczej niż ja (szanuję to) i uważają, że piłkarz wielki jest dopiero wtedy, gdy swoją grą doprowadza drużynę do sukcesów. Na pewno nie da się tego elementu całkowicie pominąć, ale moim zdaniem czynnik „klubowy” ma zastosowanie dopiero wtedy, gdy stawka jest wyrównana. Wówczas można analizować: ten grał troszkę lepiej, ale nie wygrał ligi, tamten był minimalnie gorszy, ale jego zespół sięgnął po to i tamto. Natomiast Messi i Ronaldo – czy też w 2013 roku Ronaldo i Messi, w tej kolejności – indywidualnie tak dalece odsadzają resztę świata, że w ogóle nie ma sensu wnikać, co który zdobył. Nie było sensu, gdy Messi zdobywał sześć trofeów w rok i nie ma sensu teraz, gdy Ronaldo nie zdobywa żadnego. Oni indywidualnie grają w innej lidze. Nie zawsze są członkami zwycięskich ekip, nie zawsze wraz z kolegami wygrywają kluczowe mecze, ale na przestrzeni całego roku są poza konkurencją.
Messiego – jak może wiecie – uważam za najlepszego zawodnika w historii futbolu i żałuję, że w 2013 roku ciągle babrała mu się ta noga, przez co ani na moment nie mógł złapać rytmu. Jeszcze do końca marca wyglądało to świetnie (17 goli w 12 meczach ligowych, wspaniałe spotkanie z Milanem w Lidze Mistrzów), ale później zaczęło się użeranie z mięśniem, krótkie powroty na boisko, zazwyczaj okraszone golami, ale też pozostawiające niedosyt. Gdyby Argentyńczyk cieszył się takim zdrowiem jak przez poprzednie lata, na 90 procent to jemu przyznałbym palmę pierwszeństwa. Ale wspomniane okoliczności sprawiły, że u mnie wygrywa Ronaldo. Ribery? Szczerze? Ja nawet nie jestem pewien, czy Francuz był najlepszym piłkarzem Bayernu, a co dopiero Europy.
Kiedyś wybór najlepszego piłkarza to było mieszanie w wielkim kotle. Można było wyjąć z tego kotła Ruuda Gullita, można było Paulo Futre (stoczyli między sobą bój o prymat w 1987 roku), w sumie wszystko jedno, czy wygrał jeden, czy drugi, gdyby zwyciężył Butragueno też nikt nie miałby wielkich pretensji. Na całym kontynencie grało ze trzydziestu mniej więcej takich samych czołowych piłkarzy, tylko raz jeden miał lepszy moment, raz drugi, ten coś zdobył, tamten akurat nie. Dzisiaj mamy dwóch typów, którzy podzielili między siebie świat na pół. Drwią z dorobku poprzednich pokoleń. Śmieją się w twarz dawnym rekordzistom. Jeśli komuś się to nudzi, to znaczy, że nudny jest dla niego wielki sport, proponuję mu wyścigi konne, gdzie o nieprzewidywalność nie będzie musiał się martwić.
Za 2013 dla mnie pierwszy Ronaldo, drugi Messi. Nad trzecim miejscem się waham: albo Ribery, albo Ibrahimović. A dalej już wszystko jedno.
I na koniec zabiję wam ćwieka (dedykuję następne zdania tym, którzy uważają, że musi wygrać Ribery – uosobienie nadzwyczajnego sezonu Bayernu): skoro uważacie że sukcesy zespołowe są przy wręczaniu Złotej Piłki sprawą bardzo istotną, to na jakiej podstawie przyznalibyście wyższe miejsce w tym plebiscycie Robertowi Lewandowskiemu niż np. Thomasowi Muellerowi? „Lewy” strzelił cztery gole Realowi, a Mueller trzy Barcelonie. TM wygrał za to WSZYSTKO co można było wygrać (dobra, poza Superpucharem Niemiec), podczas gdy Lewandowski wszystko przegrał (dobra, poza Superpucharem Niemiec). A jednak – myślę, że się nie mylę – wielu z was widziałoby w pierwszej dziesiątce Polaka, a nie Muellera. Hmm, no to jak to jest? A gdyby jeszcze dodać do tych rozważań Mario Mandżukicia, zdobywcę gola w finale? Co wtedy? Odłożymy kwestię trofeów na bok, zrobimy wyjątek? Powiecie, że jest różnica w indywidualnych statystykach Lewandowskiego i Mandżukicia, a ja wam powiem: to dokładnie jak z Ronaldo i Riberym.
PS Mój największy problem z tą nagrodą polega na tym, że nie określa się precyzyjnie, za jaki okres jest przyznawana. Jeśli bowiem głosowanie kończy się 15 listopada, to przecież nie za cały rok kalendarzowy, ale też nie za sezon 2012/2013. Znacznie sprawiedliwiej moim zdaniem byłoby zastosowanie punktacji rodem z boksu – dwanaście rund, każda punktowana osobno, co miesiąc. A na koniec roku werdykt.