Rumak uratowany, Skorża rozpakował walizki

redakcja

Autor:redakcja

09 listopada 2013, 22:59 • 6 min czytania

Maciej Skorża już żegnał się z rodziną i mówił, że musi jechać do Poznania, już ucałował dzieci na pożegnanie i przekazał żonie numer PIN do kart kredytowych, gdy nagle Lech Poznań odwrócił mecz z Ruchem Chorzów. I trzeba było zdjąć płaszcz, rozsznurować buty i znowu usiąść w fotelu. Zmiany trenera w „Kolejorzu” jeszcze nie będzie, Mariusz Rumak urwał się ze stryczka. Pewnie za moment znowu będzie wieszany, ale póki co ma chwilę oddechu. Kibice – ci sami, którzy wystawili go na Allegro – nie zdążyli podzielić się wątpliwościami co do fachowości sztabu szkoleniowego, bo po tak elektryzującym finiszu niczego złego krzyczeć nie wypadało.
Najpierw myśleliśmy, że liga wystrzelała się razem z emocjami w meczu Górnika, potem przewidywaliśmy, że po dreszczowcu gliwicko-krakowskim czekają nas dwa usypiacze, ale okazało się, że najlepsze zostało na koniec – Lech z Ruchem stworzyli widowisko przez spore W. Walka, faule, kontry, zmiany na prowadzeniu, groteskowe trafienia i wreszcie prawdziwe golazo a`la La Liga. Poznaniacy przez większość meczu nie grali dobrze – czyli grali tak jak zawsze ostatnio – ale na sam koniec okazali się wyjątkowo konkretni. Chyba nie ma wątpliwości, że Lovrencsics dysponuje najlepszym huknięciem w całej ekstraklasie. Rzadkie u nas połączenie siły i precyzji. Trudno nie zauważyć, że Węgier wygląda jak ten gość, który przyjeżdżał do Polski na wypożyczenie, walczyć o kontrakt. Wreszcie jakby poukładały mu się w głowie priorytety, bo dziś był błysk, ładne zagrania i wreszcie piękny strzał po widłach na 3:2. Ale nie byłoby tego trafienia gdyby nie spokój i stalowe nerwy Hamalainena, który rozejrzał się jak na przejściu dla pieszych – w lewo, w prawo i dograł z miejsca idealną piłkę. A o Finie chyba nie musimy mówić, że też coraz rzadziej przypominał, że umie grać… Ale jak się przełamywać, to wszyscy na raz: Rumak, Lovrencsics i Hamalainen.

Rumak uratowany, Skorża rozpakował walizki
Reklama

Ruch, mimo porażki, zasługuje na pochwały. Grał pomysłowo, sprawnie operował piłką, miał pomysł na wychodzenie spod pressingu. Od razu zaznaczamy: my mimo wszystko mamy wobec tej drużyny bardzo niskie wymagania, bo to przecież spadkowicz z poprzedniego sezonu (uratowany brakiem licencji dla Polonii Warszawa). Z tego względu seria meczów bez porażki bardzo nas zaskakiwała, na pewno bardziej niż dzisiejsza porażka. Ale widać tam dobrą pracę trenera Kocjana. Sami piłkarze w prywatnych rozmowach go chwalą. Mówią, że to bardzo spokojny, ale konkretny człowiek. Ł»e czują się z każdym dniem lepiej przygotowani, bo pracują bardzo mocno, ale już nie w siłowni, tylko na boisku. Dodają też, że wreszcie w zespole nie ma świętych krów, jak to było za czasów Jacka Zielińskiego, gdy np. Łukasz Janoszka spacerował sobie po boisku, bo i tak był pewien, że trener przymknie oko. Teraz kto odstawi nogę, ten ląduje na ławce. Spójrzmy na Jankowskiego, niby gwizdę zespołu, a jednak zawodnika aktualnie z dość głębokiej rezerwy.

Reklama

W Gliwicach Piast do przerwy grał w dziesiątkę (Rabiola się nie liczy), nie miał więc jak nawiązać równorzędnej walki. Cracovia zlitowała się jednak nad rywalem i zaproponowała przez trzy kwadranse futbolowy ping-pong, a nie poważne granie. Dochodziła z piłką do okolic szesnastki, traciła. Piast przesuwał się z futbolówką do linii środkowej, tracił. I tak w kółko, z drobnymi wyjątkami potwierdzającymi regułę. Trzeba powiedzieć jasno, że gliwiczanie grali wówczas fatalnie, sami prosili się o bramki. Cracovia jednak rywalowi na kolanach nie potrafiła nic strzelić, nawet stwarzanie sytuacji szło im mozolnie. Właściwie tylko po „wielbłądach” graczy Piasta miała groźne akcje. Mają w Krakowie poważny problem, bo tiki-taka może i jest, ale brakuje „trequartisty”. Zawodnika, który najlepiej czuje się na trzydziestym, dwudziestym metrze, i stamtąd posyłałby podania rozrywające mur obronny przeciwnika. W tym momencie gracze Stawowego potrafią zdominować rywala, łatwo przenieść się pod jego bramkę, ale potem nie umieją znaleźć ostatniego podania.

Chyba ostatecznie już skończył się okres ochronny dla Rabioli. Każda cierpliwość ma swoje granice, dziś Piast zaczął grać dopiero wtedy, gdy Portugalczyk zszedł z boiska. Nie dało się na niego patrzeć, był symbolem indolencji Piasta w pierwszej połowie. W drugiej jednak drużyna Brosza prezentowała się chwilami jak zespół, który rok temu awansował do pucharów. Gliwiczanie grali z zębem, groźnie kontrowali. Tak naprawdę to powinni ten mecz wygrać, no ale jak nie wykorzystuje się prezentu w postaci karnego w ostatniej minucie, to można mieć pretensje tylko do siebie. Mieli też trochę pecha, bo by wybronić się w kluczowej akcji przed stratą gola, zabrakło im pewnie centymetra…

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic

A jak poradzili sobie kadrowicze z Cracovii? Dobre wrażenie pozostawił na pewno „Ł»elazne Płuca” Marciniak. Biegał przez cały czas od jednego pola karnego do drugiego, a i tak po wszystkim mieliśmy wrażenie, że mógłby od razu stawić się na kolejne zawody. Nowak w jednej akcji fenomenalnie minął trzech rywali, a potem na spokoju wystawił piłkę Saidiemu. Dużo się pokazywał, szukał gry, choć trzeba też przyznać, że w pierwszej połowie zmarnował dwie dobre okazje. Generalnie jednak w jego zagraniach widać było coś, z czym rzadko mamy do czynienia w polskiej lidze: polot.

Grano też dzisiaj w Bielsku. Piotr Malinowski pląsający wesoło w deszczu, Marek Sokołowski szarżujący po flance i wykańczający akcje, Jagiełło z golem godnym cmoków, ochów i achów, nawet Pawela ze zdobyczą bramkową, a wszystko rozgrywające się na bagiennym terenie przypominającym Wietnam ze smutniejszych fragmentów filmu „Forrest Gump”. Tak, to był dziwny mecz, brakowało jeszcze tylko gola Malinowskiego, by uznać całość za misterną mistyfikację mającą na celu wyłącznie pokazanie, że marzenia się spełniają, a „amazing happens”.

Cuda. Jak inaczej można wyjaśnić to, co działo się dziś na mokradłach pełniących rolę murawy podczas meczu Podbeskidzie – Lechia? Jak inaczej wyjaśnić, że Marek Sokołowski, którego już dawno spisaliśmy na straty i ulokowaliśmy po drugiej stronie rzeki, nagle rozgrywa mecz życia? Jak uzasadnić, że Podbeskidzie, które ostatnią bramkę zdobyło na krótko przed rozpoczęciem pierwszej wojny światowej teraz nagle pakuje trzy, a gdyby piłka nie zaplątała się w korzenie Paweli, mogło tych goli być jeszcze więcej?

To nie był wielki mecz, bez dwóch zdań, zresztą nikt chyba nie wymagał od Podbeskidzia, by nagle zaczęło pociskać tiki-takę i rozklepywać defensywę rywali tysiącem podań. Nie, nie był to mecz, w którym oklaskiwalibyśmy wielkie zagrania, które znajdą się w kompilacjach NC+ promujących ligę (okej, poza świetnym gole Jagiełły, przyznajemy). To spotkanie, które dopasowało się do aury. Piłkarze ochoczo taplali się w błocie, brudzili koszulki, spodenki, wlewali wodę do butów, ochlapywali się wzajemnie i dokazywali hasając po kałużach, ale… w miarę się to wszystko oglądało.

Lechia? Tak, była kiedyś taka drużyna, nawet fajnie grała, zremisowała z Barceloną, potem w lidze też cisnęła ponad stan. Aktualnie zaginęła. Przyzwyczailiśmy się, że w Lechii wyróżnia się głównie Deleu, ale dzisiaj nawet on odznaczał się wyłącznie kolorem włosów. Gdańsk zatonął, Probierz tonie razem z nim, aż przykro patrzeć. Gdańszczanie dokonali niemożliwego: przegrali zarówno z Podbeskidziem, jak i z Widzewem فódź. Mało tego, Podbeskidzie tylko raz w sezonie strzeliło trzy gole w jednym meczu – właśnie przeciwko Lechii. Widzew też tylko raz – też przeciwko Lechii, zresztą wbił jej aż cztery bramki. Probierz dzisiaj mówił coś o tym, że jego zespół kontrolował spotkanie, ale to chyba przez ten deszcz, który wszystkim utrudniał widoczność, no i przez to, że jak piłkarze wytaplali się w błocie, to nie było wiadomo, który z której jest drużyny. Ale nie, szanowny panie trenerze, pańska drużyna niczego nie kontrolowała, bo kontrola nie polega na podawaniu piłki w tych sektorach boiska, w których przeciwnik nie przeszkadza.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama