– Byłem tylko w dwóch klubach Ekstraklasy, ale mimo to nie potrafię sobie poukładać w głowie tego, co zastałem w Chorzowie. Nie wierzę, że na własne oczy widziałem tak destrukcyjnie działające na drużynę sytuacje, jak w Ruchu. Tam nie ma absolutnie żadnego pozytywu, którego mógłbyś się złapać i zaczerpnąć tlen – mówi Marcin Kikut, który po przygodzie w chorzowskim „Klubie Kokosa” kilka dni temu, z winy klubu, rozwiązał kontrakt.
Zostałeś kozłem ofiarnym fatalnego poprzedniego sezonu Ruchu? Graliście dramatycznie słabo, ty też – uczciwie rzecz ujmując – nie prezentowałeś się przyzwoicie, ale po szczęśliwym utrzymaniu od składu odsunięto tylko trzech, w tym właśnie ciebie.
No tak, jest w tym stwierdzeniu sporo prawdy, ale temat jest zdecydowanie głębszy. Na krytykę zasłużyła cała drużyna, ale w mediach obrzucono nią właśnie nas. I napiętnowano wyjątkowo ostro, a na deser zostaliśmy odsunięci od zespołu. Panka jako jedyny znalazł sobie nowy klub, a ja przyjechałem w czerwcu na początek okresu przygotowawczego i… nie odbyłem z drużyną żadnego treningu. Od razu zostaliśmy wyautowani. Najpierw na zasadzie jakiegoś przymusowego urlopu, a później pojawił się wielki niby ukłon ze strony klubu w postaci dania nam wolnej ręki w poszukiwaniu nowego pracodawcy. W tym czasie nie mogliśmy jednak w ogóle przebywać z zespołem i wszystko skończyło się w końcu chorzowskim „Klubem Kokosa”.
W jaki sposób dowiedzieliście się w ogóle o odsunięciu od zespołu? Twierdziłeś, że do dziś nie wiesz jakie były powody tego zesłania w niebyt. Jak to rzeczywiście było?
W całej tej sytuacji jest naprawdę mnóstwo niedomówień. Wiele wypowiedzi jest nieskładnych i nie pokrywają się z faktami. Po przyjściu pana Klimka do klubu, zaczęły się mocne porządki i obcinanie kosztów. Takie było jego założenie i pierwsze, co zrobił, to zmienił warunki uzgodnione z prezesem Smagorowiczem odnośnie rozwiązania kontraktu. Nie byłem jeszcze zupełnie dogadany, bo w kilku kwestiach się różniliśmy, ale byliśmy bliscy porozumienia. Pan Mariusz zmienił jednak te ustalenia na mocno dla mnie niekorzystne i na takie warunki przystać zwyczajnie nie mogłem. Nikt by się na to nie zgodził. Jeśli masz zostać bez pracy, to w ramach jakiejś rekompensaty musisz mieć wypłacone określone pieniądze. Miałem przed sobą perspektywę bezrobocia aż do stycznia i musiałem myśleć o wszystkim. Nie mogłem zostać z opcją nieotrzymywania żadnych pieniędzy do końca roku. Dla mnie to jest proste i logiczne.
I warszawskimi metodami Józefa Wojciechowskiego próbowano zmusić cię do rozwiązania kontraktu na niekorzystnych dla ciebie warunkach?
Tak, zesłano nas do tego „obozu pracy”. Nasza robota niewiele miała zresztą wspólnego z tym, co można było wyczytać w prasie. Jakieś budowanie formy, uczenie się biegać… totalny absurd. Czy ktokolwiek mający choćby minimalne pojęcie o piłce może powiedzieć, że formę buduje się treningami indywidualnymi? No zlitujmy się. Każdy wie, że liczą się zajęcia z drużyną, uzupełniane ewentualnie indywidualnymi ćwiczeniami. Solo to można trenować ping-ponga, a nie piłkę nożną. W tym wypadku sprawa była oczywista – złamać i zdusić zawodników. Trenowaliśmy dokładnie 36 dni z rzędu, dwa razy dziennie. Dopiero 1 listopada otrzymaliśmy wolne. Fakty mówią same za siebie i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek interesujący się piłką mógł interpretować je inaczej.
Trenowaliście indywidualnie siedem dni w tygodniu przez 36 dni? Bez choćby jednego dnia wolnego?
Tak, dokładnie tak. Bez żadnego wolnego popołudnia. Tylko raz, z powodu drobnego urazu, zostałem wyłączony z treningu na jeden dzień. Wypadek losowy, to wszystko. Poza tym dzień w dzień dwa treningi przez 36 dni.
A sytuacja z L-4, które przysłałeś ponoć do klubu, żeby wykręcić się od treningów?
W ostatnich dniach pojawiła się taka kłamliwa informacja. Pracowałem normalnie i żadnych zwolnień do klubu nie przynosiłem. Dostrzegam tu zresztą mocną współpracę między panem dziennikarzem sport.pl, a klubem. Jak dla mnie to wszystko było ukartowane. Nawet ostatnie artykuły, bez powodu, były obraźliwe i krzywdzące nas. Ł»adnego L-4 nie przynosiłem. Miałem je wcześniej, kiedy moja kobieta leżała w ciąży w szpitalu, a dziecko zachorowało. Tyle. Niech ten pan żadnych absurdów więcej już nie wypisuje.
Na łamach sport.pl pojawiła się też informacja, że zrobiłeś w szatni awanturę, bo miałeś pretensje do kolegów, że się za wami nie wstawili.
No właśnie, tak wygląda wyjaśnienie sytuacji w klubie – www.sport.pl i www.niebiescy.pl. Ciągła współpraca z tym samym dziennikarzem i sprzeczne informacje wychodzące na klubowym portalu. Chora propaganda.
Masz więc okazję, żeby te informacje sprostować.
I będę to robił. Kolega powiedział mi dzisiaj: „daj spokój, nie ma sensu się szarpać”. Nigdy tego nie robiłem i nie będę robił, ale zostałem tak obrzucony błotem, że nie mogę udawać, że nic się nie stało. Cała ta sytuacja była dla mnie fatalna w skutkach, bo ani nie mogłem przez kilka tygodni być z rodziną, ani trenować normalnie dbając o formę fizyczną. Ciągle tylko siłownia i jakieś bieganie. Po prostu nie mogę przejść obok tego obojętnie, bo chociaż nie jestem jakimś wielkim super zawodnikiem, to przez 8 lat pracowałem na swoje nazwisko. Nie mogę tego przekreślić. Przepaść między klubami, w których grałem wcześniej, a Ruchem, jest niewyobrażalna. To zatrważające, że klub, który wywalczył niedawno wicemistrzostwo Polski i finał Pucharu Polski, jest tak dramatycznie zorganizowany. Szacunek ogromny dla chłopaków, którzy ten sukces sportowy w Chorzowie osiągnęli. To naprawdę wielka sztuka, żeby przy takiej organizacji i zaściankowości wywalczyć taki sukces.
Czyli wszystko sprowadza się do tego, że Kikut zarabiał po prostu za dużo? Fatalnie graliście w poprzednim sezonie wszyscy jak leci. Cała ekipa. Zbiorowa katastrofa, a nie tylko twoja słaba forma. Stałeś się dla Ruchu niewygodnym ciężarem?
Dokładnie tak. Przede wszystkim zauważyłeś jedną ważną rzecz: nikt z nas nie grał na swoim normalnym poziomie i wszyscy prezentowaliśmy się słabo. Nie tylko ja. Dlatego byłem bardzo rozgoryczony faktem, że po nieudanym sezonie nie otrzymałem nawet szansy do zrehabilitowania się. Nie mogłem pokazać swojego prawdziwego „ja”. Chłopaki, którzy w Chorzowie grają od kilku lat, powiedzieli mi wprost: Marcin, potrzebujesz dwóch lat, żeby zaadaptować się w Ruchu, bo to jest naprawdę niesamowicie dziwne środowisko.
Wiesz, że brzmi to trochę jak tanie wytłumaczenie?
Nie o to chodzi, daj mi skończyć. Gdybym tylko został potraktowany normalnie, gdyby była jakakolwiek rozmowa… W tym świecie jest jedna ważna zależność: kontrakt obowiązuje obie strony, nie tylko piłkarza. Ustalacie, że chcecie się rozejść? Dobrze, dochodzimy do porozumienia i koniec. Niestety, nie znalazłem pracodawcy i powinienem normalnie zostać w klubie, pracować, trenować i budować formę, bo życie bywa bardzo przewrotne i może zdarzyć się tak, że będą problemy kadrowe albo przyjdzie nowy trener i karta może się odwrócić. To wszystko stało się przecież w Chorzowie! Nie mam pretensji, że byłem tym 25 zawodnikiem do grania. Ł»al mam o to, że nie mogłem normalnie trenować z zespołem i utrzymywać formę, by w razie potrzeby wskoczyć i pomóc drużynie. Gdyby tak profesjonalnie i inteligentnie – bo trzeba mieć do tego trochę sportowej inteligencji – podeszli do tego działacze Ruchu, to jestem przekonany, że byłbym dziś pomocnym zawodnikiem tej drużyny. Czasami tak jest, że pojawia się nowy trener i zmienia diametralnie oblicze zespołu i poszczególnych zawodników. Ze mną mogło być podobnie, bo poza naturalnymi brakami taktycznymi czułem się naprawdę dobrze. No, ale skoro w Chorzowie zachowali się tak, jak się zachowali, to o czym my w ogóle rozmawiamy.
Sytuacji sportowej Ruchu nie ma chyba sensu w tę sprawę mieszać, bo twoja wartość piłkarska nie miała tu raczej żadnego znaczenia. Chodziło chyba tylko i wyłącznie o to, że miałeś zbyt wysoki kontrakt.
Jasne, że tak. Była opcja cięć budżetowych i nie ma co tego ukrywać. Ale nie uważam, żebym miał jakiś wysoki kontrakt. Przyszedłem do klubu, wynegocjowałem takie, a nie inne wynagrodzenie i OBIE strony na to przystały. Jeśli klub podpisuje umowę na dwa lata, a po roku stwierdza, że jednak zarabiam za dużo i próbuje zmusić mnie do rozwiązania kontraktu, to jak to logicznie wytłumaczyć? Mała historia z 3. Bundesligi: przyszedł chłopak – nawiasem mówiąc grający teraz w Ruchu – do klubu 1 czerwca, a 30 czerwca przyszedł nowy trener i powiedział, że nie widzi go w drużynie. I co zrobili działacze? Wypłacili mu kontrakt i podziękowali za współpracę. Koniec, po sprawie. I tak to powinno właśnie wyglądać. Dla mnie to oczywiste jak 2+2=4, ale w Polsce funkcjonuje to inaczej. Zawsze musi wyjść ta nasza zaściankowość.
Zaściankowość wychodziła w tej sprawie wiele razy. Przede wszystkim przy sprzecznych informacjach, które docierały do prasy. Ty uważasz, że nikt z Tobą normalnie nie porozmawiał, a pan Klimek stwierdził ostatnio na łamach „Sportu”: – To ja mu powiedziałem w rozmowie w cztery oczy, że nie widzę go już w zespole
Zrzucanie winy jeden na drugiego. Jak do klubu przychodził trener Kocian, bodajże w środę, to w poniedziałek dostałem informację od mojego menadżera, że wracam do zespołu. Tymczasem pan Mariusz, który pojawił się mniej więcej w tym samym czasie, od 90% osób w klubie usłyszał: „Kikut? Kikut nie, Kikut nie, Kikut nie”. I na tej podstawie powiedział, że nie ma tematu mojego powrotu. Mój menadżer pyta: „dlaczego oceniasz go bez żadnej rozmowy z nim? Dlaczego słuchasz tylko jednej strony?” Nie poskutkowało. Miałem przyjechać w środę i dogadać się w sprawie rozwiązania umowy. No, i przyjechałem, a jak to później przebiegało, to już powiedziałem. Na spotkaniu otrzymałem zresztą bardzo ciekawą informację, która później mocno zniekształcona wypłynęła do mediów, więc od razu ją sprostuję. Powiedziano mi, że nie mogę trenować z drużyną, bo szatnia w ogóle nie widzi mnie w zespole. Ł»e to chłopaki są najbardziej na „nie”. Oczywiście po tej rozmowie od razu zszedłem do szatni i porozmawiałem w chłopakami, którzy całą sytuację wyśmiali, bo była to zwyczajnie nieprawda. Jak odchodziłem z klubu i poszedłem pożegnać się z kolegami, to też z nimi o tym rozmawiałem i między nami absolutnie wszystko jest OK. Oni też poszli zresztą do pana Klimka wyjaśnić sprawę, ale dało to tyle, że wczoraj w mediach ukazał się artykuł mówiący o tym, że zrobiłem w szatni awanturę. To wszystko jest bardzo słabe.
Trudno sobie wyobrazić, że tacy ludzie działają ciągle w polskiej piłce. Ł»e przy załatwianiu normalnych organizacyjno-sportowych spraw mogą uciekać się do takich zagrywek jak choćby piętnowany jeszcze nie tak dawno „Klub Kokosa”.
Tu nawet nie chodzi tylko o pana Klimka. W życiu nie spotkałem takich ludzi, jakich spotkałem w Chorzowie. I niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Kumpel się ze mnie śmiał: „z czego ty się cieszysz? Ł»e do Chorzowa idziesz grać?” A wiesz jakie było moje myślenie? Ok, znałem przeciętną infrastrukturę, wiadomo, ale mimo wszystko szedłem do klubu, który zdobył właśnie wicemistrzostwo Polski. Miałem chyba prawo czegoś oczekiwać, prawda? Tymczasem zastałem gorsze warunki niż w juniorach Amiki. W wieku 16-17 lat miałem we Wronkach sto razy lepszą organizację i sto razy lepszą atmosferę wokół siebie. Dzisiaj stworzyła się w Chorzowie fajna drużyna, chłopaki kilku meczów z rzędu nie przegrali, ale jak spojrzymy szerzej, to w tym klubie dobre wyniki ciągle tuszują smutną rzeczywistość. Co chwilę ktoś w ten sposób ratuje klub i dzięki temu dryfuje on jeszcze jakoś na powierzchni. Wcześniej robił to trener Fornalik, teraz działa trener Kocian. Tymczasem prawda jest taka, że Ruch zabiera miejsce w lidze ekipom, które są mądrze i odpowiednio zorganizowane, jak np. Arce. Można powiedzieć, że w Gdyni jest wszystko, prócz Ekstraklasy. W Ruchu nie ma niczego, jest tylko Ekstraklasa.
Chcesz powiedzieć, że brakuje czynnika zewnętrznego z klubu, który pomógłby drużynie odpalić?
Dokładnie tak. Zespół, choćby jak świetny, a taki w Chorzowie naprawdę był i jest, to tylko połowa sukcesu. Drugą niezwykle istotną rzeczą jest organizacja i cała otoczka wokół klubu. Tlen, który dostają zawodnicy. Jak przychodzisz i wszystko jest poukładane, to możesz zapierdzielać i wykonywać swoją robotę najlepiej jak umiesz. A jeśli już jadąc do klubu nie chcesz w nim przebywać, bo z góry wiesz, że zaraz pojawią się problemy z tym czy z tamtym, to automatycznie jesteś na przegranej pozycji. Nie możesz zająć się wtedy profesjonalnym graniem w piłkę. Byłem tylko w dwóch klubach Ekstraklasy, ale mimo to nie potrafię sobie poukładać w głowie tego, co zastałem w Chorzowie. Nie wierzę, że na własne oczy widziałem tak destrukcyjnie działające na drużynę sytuacje, jak w Ruchu. Tam nie ma absolutnie żadnego pozytywu, którego mógłbyś się złapać i zaczerpnąć tlen.
Brzmi to trochę dramatycznie.
Bo nie może brzmieć inaczej. Jak są wyniki, to wszystkie problemy przyjmuje się łagodniej. Tak samo jak trener daje szansę zawodnikom, tak piłkarz daje szansę klubowi, więc jak są jakieś opóźnienia w wypłatach, to nie robi z tego afery. Wie, że ma fajny klub, w którym wszystko jest poukładane i zaraz wyjdzie na prostą. Na tej zasadzie to działa, gdy działacze robią co mogą, by zawodnik czuł się profesjonalistą w profesjonalnie zarządzanym klubie. Tu było niestety odwrotnie.
W końcu złożyłeś wniosek o rozwiązanie kontraktu z winy klubu. Nie pierwszy zresztą raz. Jak duże są w tym momencie zaległości Ruchu wobec Ciebie?
Za kilka dni będą cztery miesiące. Wcześniej było ich pięć i wynikająca z tego pierwsza rozprawa w sierpniu, ale 90% zaległości zostało uregulowanych, żeby rozprawa nie doszła do skutku. Szybko jednak, gdy trenowałem już w „Klubie Kokosa”, nawarstwiły się kolejne opóźnienia i przy drugim podejściu mój kontrakt został rozwiązany z winy klubu. Chciałbym, żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli: tu nie chodzi tylko o te pieniądze, bo ludzie często tak to właśnie odbierają. Pieniądze w tym klubie to wierzchołek góry lodowej. Niemal w każdym polskim klubie są zaległości, ale jakoś to wszystko funkcjonuje. Zdarzają się dwumiesięczne poślizgi, ale później są one uregulowane. Taką sytuację można zrozumieć i zaakceptować. Jest bardzo ważna regularność, której w Chorzowie nie było nigdy. Tam zaległości zawsze wahały się miedzy dwoma, a czterema miesiącami, ale nigdy nie wiedziałeś, kiedy i jaką część wypłaty dostaniesz na konto. Nie do przewidzenia. Raz wpłynie połowa zaległej pensji sprzed trzech miesięcy, później 1/4, po dwóch miesiącach 1/3, a za miesiąc nagle 100%. Kompletna dezorganizacja klubu. Ludzie myślą, że my zarabiamy nie wiadomo jakie pieniądze i na koncie mamy wszyscy odłożone fortuny. Tak nie jest. W Ruchu, jak mówiłem, pieniądze to jednak tylko wierzchołek góry lodowej i naprawdę aż strach zaglądać niżej. Tam naprawdę dochodzi do sytuacji, które normalnemu człowiekowi w pale się nie mieszczą.
Po uprawomocnieniu się wyroku w sprawie rozwiązania kontraktu za dwa tygodnie odetchniesz już pełną piersią.
Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Planuję trenować z rezerwami Lecha i szybko odbudować piłkarską formę. Po dłuższym okresie pracy na siłowni przemielonej bieganiem fajnie będzie poczuć wreszcie radość z kopania piłki na zielonym boisku. W listopadzie i grudniu mocno potrenuję i zimą będę próbował znaleźć sobie nowego pracodawcę. Wezmę oczywiście kilka lekcji u jakiegoś prywatnego instruktora lekkoatletyki, podszkolę się z biegania i powinno być dobrze.
Fot. FotoPyk