Przysięgamy, jak tylko usłyszymy za chwilę albo przeczytamy jutro w gazecie, że Legii zabrakło szczęścia, a rywal po raz kolejny był od niej słabszy, to z wrażenia puścimy pawia. Już sami nie wiemy, czy to jeszcze polska, czy już typowo legijna specjalność – przez 2/3 meczu przynajmniej z wierzchu sprawiać wrażenie przyzwoitej drużyny, konsekwentnie dążącej do celu, żeby na koniec i tak standardowo dostać po dupie. Pucharowy bilans Legii w tym roku i to jak gwałci ona psychicznie swoich kibiców, po prostu poraża. 4 mecze, 0 punktów, 0 strzelonych goli i 6 straconych. Jak co czwartek: eurowpierdol.
Rewanż z Trabzonem przypomina nam trochę… walkę Najmana z Saletą. Legia, niestety, wyłącznie w oscarowej roli tego pierwszego. Nabuzowany Najman, od początku z impetem, złowrogo machający rękami, a po drugiej stronie Saleta, który nawet jeszcze nie ustawił porządnie gardy, a rywal i tak sam zdążył sobie o niego złamać nogę. Mniej więcej tyle Turcy musieli zrobić dziś w ofensywie, by wygrać.
Gdyby to jeszcze zdarzyło się po raz pierwszy… Ale jeśli zdarza się czwarty mecz z rzędu, to naprawdę tu już nie ma miejsca na słodkie pierdy o pechu. Tu wypada wyłącznie schować głowę w piasek i dla własnego dobra zachować milczenie. Przecież, jak tak teraz myślimy o tym meczu zupełnie na chłodno, do głowy przychodzą nam wyłącznie akcje przeprowadzone i – słowo klucz – zmarnowane / niewykończone przez drużynę Urbana. Indywidualna akcja Kucharczyka na samym początku, niezły strzał Jodłowca i przespana przez Kucharczyka pozycja spalona. Później znowu idealnie ustawiony Jodłowiec, niemający nikogo kilka metrów przed sobą, który nie jest w stanie czysto uderzyć z woleja. Dossa Junior niepotrafiący dołożyć nogi na piątym metrze, a później głowy po dobrej wrzutce Furmana. Cała, cała masa okazji.
No i co teraz? Znowu pisać, że mimo wyniku, Legia paradoksalnie przez większość spotkania prezentowała się nieźle? Na pierwszy rzut oka, aż do 70. minuty, najlepiej z wszystkich rozegranych w tym roku spotkań w pucharach (nie licząc ogrywania parodystów z Walii). Ale co z tego. Wystarczy spojrzeć w tabelę, żeby wiedzieć, ile ta pozorna dominacja naprawdę nam daje. Kulawy atak pozycyjny, nieudany raz, drugi, trzeci, który w starciu z przęcietniakami z Zagłębia w końcu wypala i zwykle wystarcza, ale w zderzeniu z poważniejszą drużyną wywołuje, jak widać, tylko jakiś pozorny ferment pod bramką.
Frajerstwo, nic więcej.
Gdyby Legia w 70. minucie prowadziła 2:0, nikt nie miałby prawa przyczepić się do takiego wyniku. Problem w tym, że po 90 minutach 2:0 prowadził już Trabzon, oddając w Warszawie jeden strzał celny na bramkę. Zespół, który w ani jednym meczu nie zachwycił nas pięknymi, zmasowanymi atakami sunącymi na bramkę Skaby, koniec końców przytulił sześć cennych punktów. No to jak to w końcu jest z tą dominacją i pechem? Kto tu naprawdę pokazał jakość w dwumeczu? Ta Legia aktywna w ataku, ale „bez szczęścia”, czy jednak przeciwnik, który w przodzie grał z pozoru tak sobie, ale jednak cztery razy nas skarcił?
Dajcie żyć, panowie legioniści. Nie mówcie już nic więcej. I najlepiej już w ogóle nie grajcie. Kiedyś wydawało się, że dzięki reformie rozgrywek polskim drużynom łatwiej będzie awansować do Ligi Mistrzów. Dziś wygląda na to, że aby coś znaczyć w Europie przydałaby nam się jeszcze jedna reforma – zmniejszająca znaczenie zdobywanych bramek. Gdybyśmy nie musieli strzelać goli, oj wtedy to bylibyśmy mistrzami.
Fot. FotoPyk