Wtorek w Lidze Mistrzów bez szału, najwięcej działo się w Turynie

redakcja

Autor:redakcja

05 listopada 2013, 22:04 • 4 min czytania

Van Persie nie strzelił karnego, PSG męczył się z Anderlechtem, a Bayern po ostatnim rozjechaniu Pilzna tym razem wygrał skromnie, bo tylko 1:0. Za nami wtorkowe mecze Ligi Mistrzów, w których szczególnąÂ uwagę poświęciliśmy trzem spotkaniom.
***

Wtorek w Lidze Mistrzów bez szału, najwięcej działo się w Turynie
Reklama

Mecz Juventusu z Realem Madryt przypominał dobrze skreśloną jednostkę treningową. Dokładna, długa i nudnawa rozgrzewka, potem zwiększanie wysiłku aż do jego apogeum w okolicach 3/4 czasu i delikatne wygaszanie do końcowego gwizdka. Póki oba zespoły próbowały się bujnąć – wyglądało to co najwyżej miernie. Gdy już się bujnęły – akcje szły bystro z obu stron, Ronaldo strzelił ósmego gola w tej edycji Ligi Mistrzów, Bale pokazał dlaczego rozsądni i życiowo doświadczeni dziennikarze wstrzymywali się z jego oceną, a Juventus z Pirlo i Pogbą na czele – udowodnił, że potrafi wstać nawet po przyjęciu dwóch ciężkich ciosów.

Mecz – przynajmniej na odcinku od zrywu Realu w początkach drugiej połowy do gola na 2:2 – był niezłym widowiskiem, napędzanym przede wszystkim nieudolnością defensorów. Obrońcy wyczyniali cuda – obsługiwali rywali prostopadłymi piłkami, dawali się ogrywać w dziecinny sposób, kryli na radar, albo w ogóle nie kryli – co przy obecności na boisku takich artystów jak Ronaldo, Pirlo czy Bale gwarantuje udane show. Mieliśmy więc cztery gole, poprzeczkę, wybicie piłki z bramki i bezustanne przerzucanie gry z jednego pola karnego w drugie.

Reklama

Piłkarskie szachy z pierwszej połowy, w drugiej zamieniły się w naprawdę niezłą gonitwę i pozostaje jedynie niesmak, że lwią część okazji tworzyli sami obrońcy, grający dziś parodię, która w dalszych fazach może być dla Realu i Juventusu zabójcza. O ile – dla tych drugich – nadejdą dalsze fazy. Po dzisiejszym remisie i wygranej Duńczyków z FC Kopenhaga nad Galatasaray, „Stara Dama” zamyka grupę i choć wszystko pozostaje w nogach samych turyńczyków, dziś nie może być pewna awansu.

***

W San Sebastian oglądaliśmy, jak Manchester męczył się z Realem (ale tylko tym Sociedad). Albo to Real męczył się z Manchesterem. Nieważne, zdecydowanie najbardziej męczyli się ci, którzy ten mecz próbowali obejrzeć od początku do końca. Niestety, przez większość czasu był to piach, dno i metr mułu. Przez godzinę nie widzieliśmy chyba ani jednej naprawdę sensownej akcji. Nie widzieliśmy też ani drużyny, która ma szansę zagwarantować sobie awans z grupy, ani też drużyny, która walczy o przedłużenie nadziei. Dwa tygodnie temu na Old Trafford Hiszpanie w 2. minucie strzelili do własnej bramki i potem już nic się nie wydarzyło. Teraz nie było nawet tego samobója. A i uderzeń celnych w meczu były łącznie trzy!

Był natomiast rzut karny. Jedenastka, której na bramkę nie potrafił zamienić Robin van Persie – trafił w słupek, podobnie jak chwilę wcześniej, ale to już nie z karnego – i której w ogóle być nie powinno. Bo to, co zrobił Ashley Young… Ciężko to opisać słowami, naprawdę. Ręce opadają, tak jak i co chwila na ziemię opada (który to już raz?!) ten przebieraniec. Przykre.

***

Szarpana gra, nieskładne akcje, masa błędów, fauli, niedokładności i przede wszystkim brak wielkiego futbolu, którego oczekiwano po gospodarzach. PSG grzecznie podzieliło się punktami z Anderlechtem i w sumie nie ma się czemu dziwić, bo uczciwie patrząc obie ekipy zabierały się do grania jak statystyczny Kowalski do sprzątania garażu. Bez entuzjazmu, chęci i jakiejkolwiek mobilizacji. Niemal pozbawiony szans na awans Anderlecht niczego wielkiego więc w Paryżu nie wskórał i swojej pozycji w żaden sposób nie zmienił. A PSG? Awans ma już właściwie w kieszeni, więc i wysilać się zbytnio nie było sensu. Tak, to był jeden wielki bałagan na Parc des Princes.

Bałagan, który posprzątać musiał oczywiście nie kto inny, jak Zlatan Ibrahimović, który po niespodziewanym trafieniu Anderlechtu wziął sprawy w swoje ręce i po zaledwie dwóch minutach doprowadził do remisu. I to było jednak na tyle ze strony podopiecznych Laurenta Blanca, bo gospodarze niczym specjalnym w ten wtorkowy wieczór nie zachwycili. Mieli przewagę, ok, ale niewiele z niej wynikało. Nawet „Ibra”, poza jednym genialnym zagraniem do Lucasa, nie pokazał niczego specjalnego. Ci, który spodziewali się kolejnego koncertu szwedzkiego giganta, musieli obejść się smakiem. Opuszczającym Parc des Princes kibicom pozostało tylko powspominać kapitalny – ukoronowany czterema bramkami – występ Zlatana sprzed dwóch tygodni w Belgii.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama