Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

05 listopada 2013, 01:14 • 7 min czytania

Kiedy miałem 20 albo 21 lat, nakładem wydawnictwa Zysk i Spółka, ukazała się napisana przeze mnie pozycja „Kowal. Prawdziwa historia”. Pamiętam, jak rozmyślałem nad tytułem, wydawał mi się sprawą kluczową. Dzisiaj wiem, że samo „Kowal” w zupełności by wystarczyło, ale wtedy zalatywało mi banałem. Stąd dopisek: prawdziwa historia. Kombinowałem, że to będzie wreszcie historia polskiej piłki, i samego Wojtka, ale taka dotąd niespisana. Mniej więcej dziesięć lat później – w 2012 roku wyszedł „Spalony”, z którego jestem dumny (tak z tytułu, jak i przede wszystkim z całej książki).
Andrzej proponował, by tę pozycję zatytułować „Alkobiografia”, ale uznałem, że taki napis na okładce nie zadziała dobrze pod względem sprzedażowym, a i nie do końca odda charakter lektury. Za to „Spalony” – strzał w dziesiątkę, bo to słówko piłkarskie, ale też oddające stan samego bohatera. Zdjęcie Andrzeja wydmuchującego papierosowy dym plus wspomniany napis to kompozycja, z której jestem zadowolony nie mniej niż z najlepszych rozdziałów. Pamiętam pierwszą propozycję wydawcy – złapałem się za głowę, gdy w słowie „Spalony” zamiast literki „o” była piłka, a z papierosa trzymanego przez Andrzeja – bo taką najpierw umieszczono fotkę – wystawała chorągiewka sędziego liniowego. Złapałem się wtedy za głowę, a zaraz potem złapałem za telefon. Udało się powstrzymać tę paskudną wizję szalonego grafika.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Ani „Kowala”, ani „Spalonego” nigdy nie przeczytałem w formie książkowej. Mój ostatni kontakt z obiema pozycjami polegał na kliknięciu „wyślij”, w mailu do wydawnictwa. Nie wiem, czy nie lubię czytać własnych książek, bo tego nie sprawdziłem. Wiem, że nie chcę, bo na pewno znalazłbym jakieś mniejsze lub większe błędy, zdania, które już mi się nie podobają, a nawet całe rozdziały, które skonstruowałbym inaczej. Oczywiście, mam mocne przekonanie, że „Spalony” to świetna książka. Ba, nie lubię przesadnej skromności, więc napiszę nawet, że mam mocne przekonanie, że to najlepsza książka na temat futbolu, jaka została kiedykolwiek wydana w Polsce. Ale – szczerze – nie czytałem jej i pewnie szybko nie przeczytam. Może kiedyś, za pięć lat na przykład. Zwłaszcza, że błogosławieństwem wynikającym ze słabej pamięci jest to, że niektóre książki można czytać po kilka razy i wiecznie być zaskoczonym. Nawet te własne. A ja mam pamięć beznadziejną.

Czasami ktoś mi mówi: „a pamiętasz, w Kowalu było napisane, że…”. Nie pamiętam. Z „Kowala” nie pamiętam prawie nic, albo raczej w ogóle nic. Z „Iwana” coraz mniej, chociaż ta książka – ze względu na tematy w niej poruszone – znacznie mocniej mną wstrząsnęła i w czasie procesu tworzenia nie pozwalała usnąć (pamiętam więc, że kolega Andrzeja powiesił się w szklarni i że sam Andrzej dwa razy targnął się na życie, w tym raz w wannie). Nie ma nic przyjemnego w tym, że próbujesz zobaczyć świat oczami bohatera i odtworzyć scenę samobójstwa, całym sobą wkraczając w tę próżnię. Jednocześnie narastała we mnie wtedy obawa, że „Ajwen” dyktuje nie książkę, ale list pożegnalny, co na szczęście nie okazało się prawdą, ale niepokój pozostawał aż do samej premiery.

Reklama

Obie pozycje okazały się hitowe i szybko trafiły na listy bestsellerów. فącznie obu książek sprzedało się około 80 000 egzemplarzy i mam nadzieję, że teraz pęknie moja osobista setka. Nie chwaląc się (a co tam – chwaląc się!), nie ma w Polsce wielu autorów, którzy sprzedali ponad 100 000 książek, chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że w dotychczasowym wyniku największa jest zasługa Wojtka oraz Andrzeja, którzy mieli odwagę i chęć opowiedzieć aż tak dużo. Ja byłem tym, który sprawnie ich wspomnienia przelał na papier. W przypadku Iwana, już z większą literacką wprawą niż dziesięć lat wcześniej.

Teraz oddaje wam moje najmłodsze dziecko – „Szamo”. To książka zupełnie inna niż dwie wcześniejsze. Przede wszystkim – to w ogóle nie jest biografia Grzegorza Szamotulskiego, to nawet nie jest książka o nim czy z nim w roli głównej. To zbiór piłkarskich historii, których ten wesoły gość był świadkiem lub które opowiedzieli mu koledzy. Iwan był i do śmiechu, i do płaczu, ale głównie do płaczu, natomiast „Szamo” to czysta rozrywka. Nie ma fabuły, ja jako autor nie poprowadzę was za rączkę od punktu A do punktu B, nikt nie urodzi się w pierwszym rozdziale i nie zestarzeje w ostatnim. To jazda bez trzymanki, slalom między postaciami futbolu. Napisałem kiedyś, że niczego lepszego od „Spalonego” już nie napiszę i tego się trzymam, co nie znaczy, że „Szamo” jest zły. Jest inny. Jednego dnia jesteś w nastroju, by obejrzeć wyciskacz łez, a innego chcesz się po prostu pośmiać. „Głupi i głupszy” może być filmem lepszym niż „Przeminęło z wiatrem”, zależnie od okoliczności. Powiem wam jedno – ta książka trzyma poziom. Nie jest banalna. Natraficie na opowieści, które pozostałyby dla was na zawsze tajemnicą.

Pokazałem ją kilku osobom i wszyscy mówili, że:

a) nie mogli przestać się śmiać
b) bardzo wciąga
c) nie mogli uwierzyć w to, co czytają
c) jest za krótka

Krótka nie jest – ma ok. 300 stron – natomiast można odnieść takie wrażenie, ponieważ czyta się ją w ekspresowym tempie. Starałem się narzucić jak największą prędkość i utrzymać ją aż do ostatniego zdania. Sami ocenicie, jak mi się to udało. Odszedłem od „upiększaczy”, nie chciałem przerostu formy nad treścią, nie celowałem w najbardziej wyrafinowane gusta. Mówiąc krótko – nie jest to „Nad Niemnem”. To miała być książka akcji, seria z karabinu. Nie wierzę, że ktoś będzie czytał „Szamo” dłużej niż dwa dni, podejrzewam nawet, że większość z was zrobi wszystko, by z lekturą rozprawić się w ciągu doby. A kiedy ktoś z was powie „kurczę, chciałbym więcej”, potraktuję to jako wielki komplement. Mój kumpel powiedział, że „Szamo” powinien wychodzić jak gra FIFA – co roku, z datą dodaną w tytule. Na przykład – Szamo14, Szamo15, zawsze z inną serią anegdot, których przecież po środowisku krąży bez liku.

Przy okazji wydania książki, autor odczuwa pewne podniecenie. Jest ciekaw, jak jego praca zostanie przyjęta, chłonie recenzje, nawet te nieprzychylne (na szczęście do tej pory zazwyczaj mnie oszczędzano). Stąd moja prośba – piszcie. Piszcie, czy wam się podoba, czy nie. I dlaczego. Tutaj, na Facebooku, na Twitterze (w tych miejscach mnie znajdziecie). Może będziemy mieli okazję na ten temat osobiście porozmawiać, bo pewnie zorganizujemy jakiś wieczór autorski. Z niektórymi z was spotkamy się dość szybko – ja i Grzesiek – ale to jeszcze tajemnica, nie znacie dnia i godziny.

Image and video hosting by TinyPic

Oto mój prywatny hat-trick. Mam nadzieję, że trafienie na 3:0 będzie równie efektowne, jak dwa poprzednie. Zapraszam czy to do księgarni Weszło, czy to do Empików, czy to do wszelkich innych miejsc, w których książka będzie dostępna. Data oficjalnej premiera: 12 listopada. Miłej zabawy.

* * *

Obejrzałem 15-minutowe przemówienie Krzysztofa Przytuły, który się żali. Nie wiem dokładnie, na co się żali, bo przez 15 minut nie zdążył powiedzieć. Wywnioskowałem tylko, że jest niedopieszczony i że nie ma z kim pogadać.

Zgaduję, że musiało mu chodzić o problemy finansowe klubu. O brak sponsorów, a co za tym idzie – brak wypłat dla zawodników. Muszę to ckliwe przedstawienie przerwać: dlaczego ktoś uważa, że zawodnicy na czwartym poziomie rozgrywek powinni za grę w piłkę otrzymywać pieniądze? Czy naprawdę uczestnicy meczu فKS فomża – Wissa Szczuczyn muszą być opłacani? Gdyby ludzie chcieli te mecze oglądać, to pewnie opłacani by byli – można byłoby chociaż rozdysponować dochód z biletów. Jednak jak słyszę, nikt na te mecze nie chodzi. Tym bardziej pytam: skąd pomysł, by za grę w piłkę przy pustych trybunach na amatorskim poziomie pobierać wynagrodzenie? Ja mogę założyć z sąsiadami drużynę grubasów i co – mamy się zwrócić do gminy o dofinansowanie?

Chcecie w tej Łomży grać w piłkę – to grajcie. Nie chcecie – to nie grajcie. Nikt wam nie każe. Lepsi pójdą grać wyżej, gorsi zostaną i zrozumieją, że to hobby, a nie zawód. Prawa rynku są nieubłagane: sponsorów nie ma, ponieważ gracie tak w piłkę, że pies z kulawą nogą nie przychodzi na stadion. Jak kiedyś rozkochacie miasto w futbolu i sprawicie, że w kasach zabraknie biletów, to i miejscowy biznes zainteresuje się klubem.

فapska po kasę wyciągać najłatwiej. Gorzej z graniem.

KRZYSZTOF STANOWSKI
Facebook:
facebook.com/stanowski.krzysztof
Twitter: @K_Stanowski

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama